OLIMP - cz. I - "Próba charakteru"
Po nocce spędzonej w komfortowych warunkach w pensjonacie, rano szybko pobudka i w dalszą drogę. Jednak zacząłem za dużo myśleć o tych pieskach, które mnie dzień wcześniej pogoniły. Postanowiłem zapytać na recepcji, czy te pieski są groźne, ot tak dla poprawy własnego samopoczucia. Recepcja zaspana (było coś ok. 6 rano), ale brat szefa mówi mi, że jak nie idę w górę, to spoko - a przecież dzień wcześniej szedłem właśnie pod górkę...trochę się uspokoiłem, tym bardziej, że po opuszczeniu pensjonatu ani śladu po pieskach - pomyślałem, że pewnie spały...i spokojnie schodziłem sobie do Kalambaki (to w sumie dosyć długi 5-km spacer) a tu nagle zza zakrętu wyskakuje...horda wczorajszych piesków. No to myślę sobie, ładnie...ale facet to facet, idę, a pieski...w długą!!! Hehehe, pierwsza próba sił dziś na moją korzyść...potem już bez przygód dochodzę do miasta, jakieś szybkie śniadanie - bułka i czekolada (bananów zamiast czekolady nie znalazłem
...) i na dworzec na pociąg do Litohoro. Akurat było to bezpośrednie połączenie...bilet za ok. 5 euro. Gdzieś przysiada się para i siada naprzeciwko mnie- rozmawiają z sobą po...polsku. Uśmiecham się i już wiedzą, że to rodak...
. Zamieniamy kilka słów. Dowiaduję się, że są nad morzem, mają prywatną kwaterę po 12 euro znalezioną przez internet. A jadą sobie do Salonik, informuję ich co warto zobaczyć i zostawiam, bo już widzę "moje" Litohoro...wysiadam z pociągu a tam jakiś Grek trąbi na mnie (raczej do mnie...), żeby wsiadał do jego wozu...nie odmawiam, bo od stacji do miasteczka jest dobre 5 km. Kolejne 5 km w nogach...oj, co za dużo to niezdrowo, zwłaszcza, że to będzie naprawdę ciężki dzień, co wtedy jeszcze nie było dla mnie takie oczywiste. No, jest też opcja, żeby ze stacji podjechać autobusem (jeżdżą często na trasie Litohoro-Katerini), ale nawet w tej opcji trzeba kawałek przejść...po kilku minutach jestem w Litohoro. Kierowcy grzecznie mówię "Efcharisto" i ruszam za zakupy - na dole ceny niższe niż u góry, więc postanowiłem kupić sobie jakieś napoje, jogurty, pieczywo...samo Litohoro nie robi jakieś wielkiego wrażenia, ot placyk a w zasadzie rondo, cerkiew, takie miasteczko...potem szukanie szlaku E4. Kto jak kto, ale policjant wie na pewno, oczywiście powiedział co i jak i ruszam...w porównaniu do wycieczki sprzed 5 lat, gdy podjechaliśmy taxi do Prionii (cena była grubo ponad 20 euro), tym razem postanowiłem przejść odcinek Litohoro-Prionia na własnych nogach. Tym bardziej, że z literatury wiedziałem, że to malownicza trasa...jednak nie przypuszczałem, że tak męcząca. To nie to, że trudna, bo nie jest, ale to trasa wzdłuż kanionu rzeki Epineas. Idzie się raz w górę, potem schodzi i znów to samo...nogi pracują na pełnych obrotach. Ale trasa niezwykle malownicza i warto nią przejść...i pooglądać np takie widoki:
...i na tym szlaku spotkała mnie duża niespodzianka. Gdzieś po godzinie spaceru przy jednym z mostków słyszę odgłosy i polską mową. Potem na horyzoncie pojawiają się osoby poznane...w autobusie z lotniska do centrum Salonik. Oczywiście uśmiechamy się na swój widok. Akurat Beata, Konrad i ich 2-letni synek Mikołaj zrobili sobie przerwę. Zatrzymuję się i ja z nimi...trochę odpoczynku się przyda. Konrad ma szczegółowy rozpis trasy, nie wiem, gdzie to znalazł, ale podane wszystko jest dokładnie (ile km, ile czasu...ale po angielsku)...dyskutujemy o planach, o tym, kto jak spędził wcześniejsze dni i o planach na kolejne dni. Ustalamy, że postaramy się dojść do schroniska A na 2100m. Powoli ruszamy w trasę. Jestem dla nich pełen podziwu. Konrad z plecakiem o wadze 26 kg, Beata z nosidełkiem z Mikołajem w środku - jak mówi waży to razem ponad 16 kg. Co tam ja, z plecakiem o masie do 5 kg i reklamówką "wałówki" - śmieją się na jej widok i pytają się, gdzie tu supermarket...
. W czasie spaceru wielokrotnie przechodzimy przez rzekę. Gdzie niegdzie mijamy turystów, ktoś robi sobie piknik nad rzeką...ale pewnie o kąpieli nie ma mowy. Woda choć czysta, to jednak diabelsko chłodna...Po ok. 2 godzinach dochodzimy do kapliczki. Mała, ale bardzo urokliwa. Obok źródełko, można napełnić butelki wodą...przyda się latarka, bo trochę tam ciemno - Konrad świetnie wyposażony, więc napełniamy butelki wodą...
Tu również chwilę odpoczywamy i za chwilę ruszamy dalej, stąd już blisko do ruin "starego" klasztoru św. Dionizosa wznoszącego się na wysokości 850m. (Gdzieś po drodze w mieście w Litohoro jest "nowy" klasztor Dionizosa... Jego wcześniejsza nazwa to Agia Triada (po Meteorach już wiem, że to św. Trójca...). Klasztor został założony w początkach XVI wieku przez św. Dionizosa. Klasztor odegrał istotną rolę w historii Grecji. Był miejsce ruchu oporu przeciwko wszelkim najeźdźcom np Turkom. Był też miejscem schronienia...Został zniszczony przez Turków w 1828 roku a dzieło zniszczenia zostało dokonane w 1943...do dziś pozostały jedynie północne i południowe skrzydło, wieża wejściowa i cześć cerkwi...cały kompleks klasztorny jest w remoncie i 5 lat temu i teraz ekipy remontowe uwijały się z robotą...
...po wizycie w klasztorze, rozstaję się z moimi towarzyszami podróży. Mikołaj zasnął na kolanach co znaczy, że Beata i Konrad nie mogą iść dalej. Mówią mi, że boją się, że nie dojdą tego dnia do schroniska A i proponują mi, abym szedł dalej sam...rozstajemy się, choć wiemy, że na pewno się spotkamy na szlaku...po dalszym marszu, dochodzę do Prionii. To taka restauracja, bardzo komercyjne miejsce.
Dojechać tam można samochodem, więc dużo "pikników"...ale zawiedzie się ten kto myśli, że z Pronii ujrzy Mytikas...hehehhe, trzeba trochę podjeść, aby zobaczyć "Góry"...W Pronii jest informacja, że na górze są braki wody, że butelka wody kosztuje 1,50 euro. Wodę też można nabrać w Prionii. Można też skorzystać z pomocy mułów, aby dostać się do schroniska A:
choć ten "mułek" akurat spogląda na tablicę Parku i patrzy, co mu wolno, a co nie...wiadomo, to Park, więc pewne reguły zachowania obowiązują wszystkich
. Wyjątku nie robią...
a i muły też potrzebują wody:
...nabieram i ja wody i ruszam w trasę. Już wiem, że to tylko 2,5 godziny spaceru. Ale nogi zaczynają boleć i powoli odmawiają posłuszeństwa. Pora dnia robi się coraz późniejsza - jest po godzinie 16. Łapią mnie pierwsze skurcze. Nic dziwnego, dziś zrobiłem sporo kilometrów w górach...zaczynam więcej odpoczywać niż iść. Zaczynam modlić się o dodatkowe siły i walczę z samym z sobą. Po drodze wyprzedzają mnie inni, wiem, że idą do schroniska, więc przekazują im, żeby przekazali, że będzie nocować u nich jeszcze jedna osoba, ale przyjdzie późno...wreszcie po około 3,5 godzinach ukazuje się na horyzoncie schronisko...widać je, ale to wciąż kawał drogi pod górkę. Ale dobre tyle, że widać, gdzie iść...wreszcie dochodzę, ale nawet przed wejściem do budynku robię sobie przerwę. Po ok. 4 godzinach melduję się na recepcji schroniska A na wysokości 2100.
Tę próbę wygrałem, z samym sobą, własnym organizmem i własnymi słabościami. Po formalnościach jedyne o czym marzę, to jakiś prysznic, ale o tym nie ma mowy. Ograniczenia w używaniu wody - jest tylko zimna, ale i ta dla mnie wystarczy...przemywam się i czuję się lepiej. Później kolacja i okazało się, że obok siedzą...Polacy. To Mikołaj i Natalia z Nowego Targu. Pijemy ouzo, wino (ouzo ich przyniesione z dołu - wino moje kupione w schronisku po 3,5 euro za 0,5l). Rozmawiamy o planach, kto co chce zobaczyć i gdzie jutro wejść...o 22 gaszą światła i każdy idzie na swój nocleg. Podziwiam ich, że śpią w namiocie. Tam na wysokości jest stosunkowo zimno. Rano mówią mi, że zimno to nie problem, problem był pies, który szczekał im nad głową przez pół nocy...a ja spałem na sali wieloosobowej. Co ciekawe 5 lat temu, było tam niemal zupełnie pusto, teraz wszystkie miejsca niemal zajęte, fakt, przy kolacji na dwóch salach było tłoczno...z innych praktycznych informacji. Cena noclegu pozostała bez zmian - 10 euro. Ceny posiłków - śniadanie 4 euro (do wyboru kawa herbata, czekolada, kilka kromek chleba, dźemiki, miód...), coś na obiad też w podobnie cenie. Ogólnie drogo, ale jak na taką wysokość to ceny ok, zwłaszcza, że towary dostarczają tam wspomniane muły. Ba w cenniku podają, że za 35 euro i człowieka zwiozą w dół...w górę też pewnie zabiorą...
. Atmosfera jest miła, towarzystwo międzynarodowe. Poznaję nawet Chorwatów, ale akurat oni mi podpadli...ale to już opowieść na kolejny dzień...