Po przepłynięciu stateczkiem po jeziorku nieśpiesznie ruszyliśmy ścieżką.
I tak sobie szliśmy, gadaliśmy, żartowaliśmy, ja upierałam się, że tu mieszkają wróżki i elfy, mój syn obstawał ciągle i nieustannie przy piratach, w między czasie otworzyliśmy parasole, bo z nieba coraz mocniej kapało, aż lunęło na dobre.
Na końcu ścieżki zobaczyliśmy coś a la przystanek, na którym już stali ludzie, chroniący się przed deszczem.
Z racji tego, że już lało jak z cebra też się tak schowaliśmy.
Wniosek nasuwał się sam: przystanek jest, to pewnie ten autobus powrotny tu odjeżdża:
- Hmmm to już koniec tych wodospadów? - mój mąż
- No co Ty? Przecież jeszcze ich nie było - ja
- Jak płynęliśmy tym stateczkiem to coś tam było - mąż - Jakieś takie małe z boku były. Nawet zdjęcie robiłaś...
- Aaaaa coś było, ale i tak za ciemno było i nic nie wyszło, ale to nie to widziałam na forum, bez hec, aż tak by tych zdjęc nie poprzerabiali
- Zamiast tak się zastanawiać to może byś mama kogoś zapytała, pełno tu ludzi - mój syn
No fakt! - po kim to dziecko takie konkretne?
Jednak jak się zaczęłam pytać to się okazało, że nie ma nikogo co tą samą trasę co my wybrał.
- Może one się tu łączą - mój mąż
- A bo ja wiem - ja
- Wiesz... może ja polecę i sprawdzę, co tam jest dalej... - mój mąż
- W takim deszczu będziesz latał, to chociaż parasol weź
- Zwariowałaś?
Mam latać po lesie z czerwoną parasoleczką? Stójcie tu i, żeby wam do głowy nie przyszło, gdzieś odchodzić...
Z racji tego, że lało niemiłosiernie nic nam takiego do głowy nie przyszło.
- Wiesz mamo, ale z tymi misiami to też lekko przegięłaś...
- Jakimi misiami??? - W tym momencie mój wzrok spoczął na jego parasolce, no fakt dla 3latka mogła być, natomiast do 10latka już pasowała jak pięść do nosa...
- Aj przesadzacie obydwoje, cieszcie się, że w ogóle jakieś w przypływie natchnienia złapałam a nie czepiajcie się wzorków. Twoja przynajmniej czarna a miśków prawie nie widać.
Z dyskusji na temat dość oryginalnych parasolek jakie zabrałam wybawił mnie mój mąż, który się nagle pojawił na horyzoncie machając rękami w różne strony.
- Chyba mu chodzi, żebyśmy do niego przyszli... - mój syn
- Idziemy?
- No chyba
- syn
- No, dobra to lecimy...
I tak faktycznie pomału naszym oczom zaczęły ukazywać się te wyczekiwane widoczki a i pogoda z minuty na minutę zaczęła być łaskawsza...
a może:
wiecznie zielona, dzika, skalista
bardzo daleka i bardzo bliska
Bajlandia...
zauroczyła nas tak, że o deszczu zapomnieliśmy...
A teraz będą już zdjęcia, bo co tu więcej pisać, w duużym przybliżeniu /bo ja na robieniu zdjęć się nie znam/ było tak: