HOUSTON, MAMY PROBLEM! -ciąg dalszy
Odcinek dla cierpliwych,
bo siłą rzeczy bardziej opisowy...
Wykonujemy telefon do Bazy!
I obyło się bez serwisu.
Wstępnie udało się ustalić, że to czujnik nawalił.
Niemniej jednak, ponieważ była to tylko diagnoza mojego męża skonsultowana z kuzynem mechanikiem z Polski,
więc siłą rzeczy adrenalinka towarzyszyła nam już do końca...
Decyzja zapadła szybko.
Koniec zwiedzania jedziemy już prosto do celu, o ile tylko nie okaże się, że to coś poważniejszego....
Po zjeździe z gór czujnik się uspokoił. Odetchnęliśmy, niemniej jednak
tak żal tej Transylwanii.
Ale ważne, że wyć przestało!
Na jednej ze stacji chłopaki zerkając na mapę rzucają:
- Najkrócej przez Bukareszt. - Zerkam na zegarek, powinniśmy tam być pod wieczór...
zobaczyć taki oświetlony wieczorową porą... fajnie!
Niemniej jednak protestuję, że czytałam, żeby tam się nie pchać, źle oznakowane, ruch straszy itp. itd...
Ale chłopaki już postanowili, kuzyn ma nawigacje, nie ma o czym mówić.
No to wjeżdżamy.
I się zaczęło.
Nasz czujnik odżył, znowu w aucie wyje i miga na czerwono, co skręt, co światła.
Nie jest fajnie...
Rumunii jeżdżą... hmmm... no... ma się wrażenie, że obowiązuje zasada, kto pierwszy ten lepszy.
Generalnie odczucie mamy jedno: co za chaos!
Jednocześnie miasto super oświetlone i naprawdę robi wrażenie!
Patrzę zafascynowana, poważnie!
W tym momencie słyszymy w radiu głos kuzyna.
Zgubiłem drogę, pokazuje mi, że jesteśmy poza mapą...
Szybka wymiana spojrzeń: no tak, nie ma wgranej mapy Bukaresztu!
W AUCIE WYJE!
Kręcimy się nie wiedząc gdzie, a oznakowań żadnych nie widać.
Czujnik już się nawet nie wyłącza, wyje i miga w kółko!
Mąż klnie.
A mnie chce się śmiać, bo wpakowaliśmy się jak ta przysłowiowa śliwka w kompot...
Już mi wszystko jedno, sięgam po aparat:
-Porobię jakieś punkty orientacyjne.
Mąż nie komentuje...
Nic nie działa bardziej uspakajająco na kobietę niż witryny sklepowe.
- Stań, bądź gdzie, ale stań!
- Łatwo powiedzieć! - niemniej jednak w miarę szybko znajduje jakieś wolne miejsce i posłusznie staje.
Kuzyn zatrzymuje się w niewielkiej odległości od nas - i co teraz?
- Trzeba zapalić...
-
...
Chwila oddechu...
Jednocześnie patrzymy na to, co się wyrabia na tych ulicach. Niepojęte.
Jak oni się nie pozabijają.
Po chwili mój mąż podchodzi do grupki Romków i na migi próbuje dogadać się o drogę.
Widzę jak wszyscy machają rękami, nie ma to jak wspólny język.
Za chwilę przychodzi z kawałkiem karteczki, na której porysowane są skręty, światła, reklamy...
Do tej pory nie mogę odżałować, że gdzieś tą karteczkę posiałam, bo super mapa była!
Dzięki niej po paru skrętach, wyjeżdżamy z Bukaresztu! Uffff...
Jest środek nocy!
Szybka decyzja. Odjedziemy trochę od Bukareszu i łapiemy jakiś nocleg.
Taaa... okazuje się, że za sam nocleg przy granicy krzyczą po 60 euro od pokoju.
Dla porównania w głębi Rumunii płaciliśmy 20 euro w porywach do 30 ze śniadaniem.
Zmiana decyzji. Nocleg łapiemy po przekroczeniu granicy.
Jedziemy. Dzieciaki śpią. Ciemno jak...
Na granicę wjeżdżamy za tirem.
Ciemno było tak, że naprawdę nie wiem, czy był tam jakiś inny wjazd.
W każdym razie dzuuury okropne. Jedną zaliczyliśmy. Huknęło okrutnie.
Nie zdążyliśmy uprzedzić kuzyna. Huknęło drugi raz. Na szczęście auta oba przeżyły.
Most na Ruse. 8 euro wjazd, za to na powrocie, żeby nie było tak przewidywalnie 2 euro.
Most nocą wygląda suuuuuper! Jednak jestem już zbyt zmęczona i nawet nie pomyślałam, żeby zrobić zdjęcia.
Jak na złość po stronie Bułgarskiej nie możemy namierzyć żadnych noclegów przy drodze.
W końcu zdeterminowana każę mężowi stanąć na jakiejś stacji, żeby się rozpytać.
- I jak się z nimi dogadasz?
- Tak jak ty z Romkami...
Nie jest tak źle, jeden z panów obsługujących stację pomięta coś niecoś z rosyjskiego.
Też dostaję wyrysowaną mapkę z instrukcją jak dojechać, dla odmiany na odwrocie paragonu.
Także i tym razem okazuje się rewelacyjna! Jak po nitce podjeżdżamy pod hotel.
No i znowu schody...
Pani na recepcji ani po angielsku, ani po rosyjsku, w dodatku jakaś mało cierpliwa,
jakby oczekiwała, że za chwilę my po tym bułgarsku jednak zaczniemy mówić!
W końcu po jakimś czasie otrzymujemy dwa pokoje. Na marginesie super!
Ładnie, czyściutko, klima, lodówka, nawet pralka w pokoju, a rano śniadanie.
- Słuchaj - zwracam się do męża - po przejechaniu tylu kilometrów z tym wyjącym czujnikiem to chyba już byśmy ten silnik zajechali, co?
To chyba faktycznie nie będzie nic poważnego...
-mhhh - mój mąż już śpi.
Wychodzę z pokoju.
Jest środek nocy.
Siadam po turecku na tarasie, odpalam papierosa i zagapiam się na śpiące Ruse...
Uśmiecham się, bo w tym właśnie momencie dociera dopiero do mnie, że jesteśmy w Bułgarii