SIGHIŞOARA - ciąg dalszy
Pod górę do szkoły.
Przed nami zadaszone drewniane schody.
Ich dach miał chronić uczniów i profesorów przed kaprysami pogody.
No to wchodzimy.
Ciemno tu i robi wrażenie jak sobie człowiek pomyśli, o tych dzieciakach z tornistrami...
Schodów jest podobno 176.
Nasza Mała też wchodzi! Trochę nam zejdzie.
Zaczęliśmy liczyć, ale nikomu z nas nie udało się zadania zakończyć.
W międzyczasie chłopaki (mój mąż z kuzynem) poddają się z wnoszeniem wózka.
Zostawiamy złożony na schodach, zabierzemy jak będziemy wracać.
Pomału, pomału zaczyna być widać koniec...
Mój Młody już na samej górze i jeszcze z siedzeń grajków wysadził!
I jest! Szczyt zdobyty! Wyszliśmy na światło dzienne.
Ruszamy na rekonesans...
Widok z góry:
Szkoła podstawowa czyli stara szkoła z 1619r.
Liceum:
Tu ujęcie z góry z kawałkiem kościoła:
A propos kościoła jest to chyba najcenniejszy zabytek
Biserica din Deal czyli Kościół Na Wzgórzu.
Olbrzymi!
Ale znowu zaczęło trochę padać i nie bardzo miałam jak go sfotografować.
Dlatego tylko takie zdjęcie:
I tu kawałeczek...
Za niewielką opłatą można wejść do środka.
Plusem jest to, że przewodnik mówi po angielsku, minusem, że nie można robić zdjęć.
Ciekawostką jest to, że niektóre zdobienia wykonane są przez Jana Stwosza syna Wita.
Istnieje też domniemanie, że ołtarz też jest jego dziełem.
Widnieje tam również napis w siedmiogrodzkim dialekcie:
Kto zechciałby w ławach tychże posiedzieć i nic nie umiał w łacinie powiedzieć,
od tego miejsca lepiej niech stroni, bo go ktoś drągiem natychmiast przegoni.
Nic nie mogę na to poradzić, że mimowolnie pomyślałam, że akurat Polakom łacina całkiem dobrze idzie.
Za kościołem znajduje się stary cmentarz.
Też warty uwagi, bo baaardzo stromy.
Ładnie tu.
Można by dłużej pochodzić, przejść wzdłuż murów...
Tylko tak jak wspomniałam znowu zaczęło padać.
Nic to, trzeba sobie coś zostawić w zanadrzu na następny raz.
Wracamy...
Schodzimy w dół. Wózek spokojnie czeka na schodach.
Jeszcze parę zdjęć takich o różnych:
Z serii drzwi i okna:
Tu zejdziemy w dół do restauracji. Uwaga ostro w dół i strome schody!
Czas na posiłek i tu zaskoczenie wielkie mojego dziecka,
które podobnie jak Muliness (swoją drogą ciekawe gdzie Ona?)
uwielbia czarną herbatkę niezależnie od pory dnia, czy roku.
Nie wiem czy to reguła w Rumunii, ale do herbaty zamiast cukru podany został miód
a panie kelnerki były mocno zdziwione, że prosimy jednak o cukier.
O rany! Jacek! Teraz widzę, że nie mam zdjęcia posiłku!
Pozostaje mi mieć nadzieję, że Ty nie jesteś uczulony na miód.
No musisz mi na słowo uwierzyć, że bardzo smaczne było!
A zdjęć nie mam, bo nauką byłam zajęta.
Tutaj właśnie na koniec, w końcu nauczyłam się wymawiać poprawnie nazwę tej miejscowości.
A naszymi nauczycielami byli kelnerzy.
Wychodzimy, czas się zbierać w dalszą drogę...
Teren do zwiedzania, nie jest jakiś bardzo duży,
niemniej jednak nam wcale nie chciało się stamtąd wyjeżdżać.
Spędziliśmy tam parę godzin, a i tak pozostał w nas jakiś niedosyt...
Fajnie byłoby zobaczyć to wszystko wieczorową porą...
Sighişoara wywarła na nas pozytywne wrażenie!
Mam nadzieję, że tu jeszcze kiedyś wrócimy...