Dzień 1. Sobota 04.06.2016 WYJAZDWstajemy dość wcześnie rano bo zdenerwowanie podróżą nie daje nam spać.
Dla mnie to już będzie drugi raz w Chorwacji, pierwszy raz byłam 7 lat temu z mamą na wczasach pod gruszą organizowanych przez jej firmę. Wtedy właśnie się w tym kraju zakochałam, chociaż była to szybka 7-dniowa objazdówka po najbardziej znanych miejscach. Nocowaliśmy w Neum w hotelu o tej samej nazwie (obecnie Grand Hotel Neum) skąd mieliśmy zorganizowaną wycieczkę do Dubrownika oraz fishpiknik po Neretwie i jeziorze Kuti. Ostatnią noc mieliśmy w Biograd na Moru i w drodze do tego miejsca zwiedziliśmy Split, Trogir i wodospady Krka (nie pamiętam dokładnie ale chyba nawet wszystko w jednym dniu :O).
Dla mojego męża to jednak pierwszy raz. Dodatkowo pierwszy raz:
- samochodem,kupionym 31 grudnia 2015 (sprawdziliśmy go tylko w drodze do siostry, która mieszka w Suwałkach, a więc jakieś 660 km w jedną stronę co jest zaledwie połową drogi do Cro)
- za granicę,
- tak daleko,
- w ciemno,
i w zasadzie nasze pierwsze porządne wakacje po prawie 2 latach ślubu. Przed ślubem też zresztą nigdzie nie byliśmy, jakoś nigdy się nie składało. Udało się nam wygospodarować „aż“ 2 weekendy w Brennej :p
Także ogólnie rzecz biorąc – jesteśmy tym wszystkim przerażeni.
Wyjazd zaplanowaliśmy tak na 19 – 20.00. Do południa zatem staramy się normalnie funkcjonować, czyli pranie, sprzątanie itd. Następnie pakujemy wszystko do auta już na gotowo, czemu towarzyszy nam ciągle stwierdzenie „dobrze, że mamy kombi“ i po obiedzie próbujemy się zdrzemnąć. No właśnie – próbujemy. Ostatecznie zbieramy się już koło 17:30. Pakujemy jeszcze ostatnie rzeczy, o których nam się przypomniało, kanapki na drogę
i żegnamy się z rodzicami i psem, a może przede wszystkim z tym psem...
O godzinie 17:55 ruszamy spod domu, czyli z okolic Pszczyny na Śląsku.
Przez pierwsze kilka kilometrów towarzyszy mi ciągłe uczucie, że o czymś zapomniałam. Wykrzykuję co chwilę „a portfel?! A dokumenty?! Telefon!!“ przez co Sebastian w końcu wymawia popularne słowo na K. I coś tam jeszcze dodaje, że mnie wysadzi zaraz czy coś tam... Dobra. Mamy co mamy, jak czegoś nie mamy to kupimy albo jakoś bez tego przeżyjemy.
Jedziemy! I to się liczy!
Wybraliśmy trasę przez Czechy, Austrię i Słowenię z ominięciem płatnej autostrady przez znany tu wszystkim objazd Mureck – Lenart – Ptuj.
No to jedziemy, przez Żory do Cieszyna.
Po 30 minutach zatrzymujemy się jeszcze na tankowanie w Zbytkowie. Dobijamy do pełna gazu i benzyny. Gaz po 1,55 zł. Zapamiętać tę cenę bo przez całe dwa tygodnie takiej niskiej nie zobaczymy :p
Zdjęć z tego odcinka drogi mam może z 5, gdyż można powiedzieć, że było to dla mnie coś standardowego. Nie raz się tędy jeździło i jakoś tak nie wpadłam na to, żeby jednak na potrzeby relacji coś sfotografować.
Zresztą czy Wy też tak macie, że drogę czy cokolwiek innego w Polsce co widujecie codziennie uznajecie za zwykłe i nie fotografujecie czy też nie zastanawiacie się nad nimi natomiast te same rzeczy na jakimś wyjeździe, czy za granicą są już wręcz niesamowite? U mnie tak było. Po przejechaniu granicy Czeskiej robiłam więcej zdjęć :p
Ale wracając do relacji...
Tankujemy, płacimy i jedziemy dalej.
Gdzieś w drodze do Cieszyna
Dodam, że tak oblężone drogi towarzyszyły nam w zasadzie aż do Chorwacji.
Po kolejnych 30 minutach mijamy granicę z Czechami, a raczej pozostałości po niej. Szczerze mówiąc to dopiero Sebek mi woła „tu masz tabliczkę!“
bo ja nie zauważyłam, że to już inne państwo.
Na pierwszym rondzie skręcamy w lewo. Pani jakaśtam z nawigacji krzyczy, żeby zawrócić, ale my wiemy co robimy. Trzeba przecież kupić winietkę.
Swoją drogą z nawigacją też mieliśmy nerwowo.
Otóż mieliśmy dobrą, sprawdzoną Automapę, którą dwa lata temu znajomy aktualizował właśnie na całą Europę bo chcieliśmy jechać do Chorwacji. Stwierdziliśmy, że w ciągu dwóch lat to się sporo pozmieniało, więc trzeba znów ją zaktualizować. Oddaliśmy ją na jakieś 2 czy 3 tygodnie przed wyjazdem temu samemu znajomemu, bo robi to za darmo. Po kilku dniach nam ją zwrócił, zaktualizowaną. Super! Sprawdzamy i... Polska jest, fajnie ale Europy nie ma. Znów oddajemy ją znajomemu, a przy tym wszystkim mieliśmy jeszcze pośrednika w postaci kolejnego znajomego - kuzyna tego co to aktualizował, więc zawsze było parę dni obsuwy. Dostajemy ją znów i co się okazuje... Map na Europę wgrać się nie da, mamy za stary sprzęt. Przywrócić tego co było wcześniej też nie można. A zatem zostajemy bez nawigacji. Map papierowych też nie mamy, no może tylko na Czechy ale z którego roku nie wiem. Jesteśmy załamani. Koniec końców po kolejnych falach zdenerwowania i zastanawiania się co tu zrobić, od kogo pożyczyć itd. w niedzielę jedziemy do sklepu i kupujemy nową nawigację TomTom.
Tak nam było szkoda kasy na zakup nowej, a ostatecznie wyszliśmy jeszcze z kamerką sportową. I ratami. Mogę dodać do listy pierwszych razów – pierwszy raz zgodziliśmy się na zakup na raty.
Dobra, jesteśmy w Czechach i jedziemy w innym kierunku, czym denerwujemy naszą towarzyszkę podróży. Wjeżdżamy na Slovnaft i kupujemy winietkę miesięczną za 440 czeskich koron. Płacimy gotówką. Mamy zapas czeskich jeszcze sprzed dwóch lat, z wyprawy do zoo w Ostrawie.
Kasjerka mi wydaje resztę, w tym monetę 50 Kc, co jeszcze w tej relacji będzie poruszane i to niedługo.
Winietka ląduje na szybie i jedziemy dalej.
Parę zdjęć z drogi
O godzinie 20:20 zatrzymujemy się na krótki postój przy hotelu Solitaire.
Korzystamy z WC na stacji obok, płatne 5 koron za osobę. Stoimy chwilkę i jedziemy dalej.
Trafiamy na roboty drogowe, nie wiem gdzie ale przejazd bezproblemowy. Po pierwsze dlatego, że jesteśmy praktycznie sami, po drugie zwężenia są króciutkie a przy dłuższych odcinkach Czesi zaadoptowali pobocze jako drugi pas. Także w kierunku do Chorwacji zmienia się tylko tyle, że pasy są dużo węższe ale wciąż dwa, natomiast w kierunku powrotnym tylko jeden.
O 21:47 (tak, sporządzałam notatki :p), na 18 km przed Mikulovem, zatrzymujemy się na stacji Chemis.
Niestety
gazu tutaj nie mają.
Mają za to takie ławeczki
(za jakość zdjęcia przepraszam, ale chińczyk nocą robi średnie zdjęcia, a lepszego aparatu nie wyciągałam).
przy których siadamy i zajadamy późną kolację. Czyli klapsznity.
Po 5 minutach (wow, ekspresowo pojedliśmy) ruszamy dalej.
O godzinie 22:05 meldujemy się na Shellu w Mikulovie. Wiem!! Nie wolno!! Ale cóż, kiedy wcześniejszą stację przegapiliśmy bo „na pewno jeszcze jakaś będzie“. Nie było. Tankujemy zatem po...
13,90!!
Te kwoty na zdjęciu to nie nasze. My płacimy 315 koron!
Dobra, Pani nam zatankowała, ja lecę zapłacić. Przy kasie młody Pan. Pani tankująca wbiega do sklepu i mówi mu „315“ więc Pan także 315 mi mówi po swojemu ale zrozumieć się żaden problem. Daję panu 350 w banknotach. A pan mi 50 rzuca z powrotem, bez słowa.
„Aha! Nie ma Pan jak wydać“ – myślę sobie. Szukam drobnych, a one pomieszane w portfelu z kunami. Grzebię i grzebię, zaczynam w końcu panikować jak to ja. Biorę jeszcze raz te papierowe 50 i pytam czy nie ma jak wydać. A Pan jak się zezłościł... Zaczął coś mi tłumaczyć, zrozumiałam tylko po chwili jak powiedział albo raczej wykrzyczał mniej więcej
„to musi iść do banka! Teraz mamy takowe!“ i zaczął grzebać w szufladzie. Aaaa! To ja też szybko grzebię w portfelu, wyciągam monetę 50 koron, którą dostałam jako resztę przy zakupie winietki i w tym samym czasie pokazuję ją Panu.
„Takowe?“ – pytam.
„Takowe!“ – wykrzykuje Pan.
Super! Pan takowe przyjmuje, wydaje mi takową resztę, zabieram, chowam i... takowo stoję.
„Co?!“ – wykrzykuje Pan.
„Rachunek!“ – odpowiadam ja.
No i Pan grzebie na ladzie obok, w końcu bierze jakąś kartkę.
„Pięknie! Napisze mi na zwykłym świstku ile zatankowałam i ile zapłaciłam“ – myślę.
No i rzeczywiście, wypisuje mi coś na wzór naszego dowodu KP i rzuca. Pięknie Panu dziękuję, z uśmiechem na twarzy. Jaką on miał minę chyba nie muszę wspominać...
Pakujemy się do samochodu, jeszcze tylko spróbuję zrobić zdjęcie zameczku ale niestety średnio wychodzi, bo takowo:
i jedziemy dalej.
Po paru minutach przekraczamy granicę z Austrią i o godzinie 22:25 zatrzymujemy się przy Roadhouse.
Przed wejściem układam sobie w głowie piękne zdania po niemiecku, zaszpanuję, a co! Wchodzimy i... dukamy oboje po polsku/angielsku czy jak. „Winiette!“ żeśmy wymyślili. „Two“.
Pan się pyta o daty, czy jedna od dziś a druga „following“. Seba na to, że tak a ja protestuję. No i się zaczyna. Nie umiem wydukać od kiedy ma być ta druga winieta. Zastanawiamy się i ostatecznie jest tak jak Pan zaproponował, co mi potem Sebastian wyjaśnił. Otóż nie zrozumiałam owego „following“ i niepotrzebnie namieszałam :p
Kupujemy te winiety 2x 10 dni za co płacimy 17,60 euro i jedziemy dalej.
O godzinie 24:00 meldujemy się na postoju Triestingtal.
Korzystamy z darmowej toalety, przestawiamy samochód gdzieś na koniec parkingu i próbujemy się zdrzemnąć.