24 czerwca czyli dzień plażowania, Japańców kamikaze
Ostatni dzień na Hvarze to plażowanie, spacery po Vrbosce i pakowanie.
Na plażę dojechaliśmy na rowerach i przypiąwszy je do jedynego drzewka na mini parkingu udaliśmy się w dół zbocza w kierunku Uvali Maslinica.
Dodam, że ja przypinałam rowerek z pełną wiarą w uczciwość tambylców i turystów wszelakiego pochodzenia zakładając, że nikt nic nie ukradnie. PM podchodził do tego bardziej sceptycznie i na plaży wiercił się i wzdychał mamrocząc pod nosem coś o ryzyku, kradzieżach itp. Udawałam, że nie słyszę...
Nie da się ukryć, że przyzwyczaiłam się do kamienistych plaż, dlatego na początku nie mogłam się przyzwyczaić to tych skalistych. Zsuwałam się, albo leżałam krzywo przez co musiałam sobie pod tyłek z jeden strony podkładać zwinięty ręczniczek. Zapewnie kwestia przyzwyczajenia bo po 3 godzinach już na owo zsuwanie nie zwracałam uwagi. Oczywiście zapomniałam butów do pływania. PM zrobił rekonesans i stwierdził, że jeżowców jest niestety sporo. Skończyło się na tym, że półślepa wchodziłam na jakąś półkę skalną, w szczelinach której mieszkały sobie jeżowce i na chybił trafił wskakiwałam z tamtąd w głębiny morza. Gorzej było z wychodzeniem ale obyło się bez kolców w stopach.
Niestety wadą takich głębokich zatoczek jest to, że w nich nie wieje
i chcąc nie chcą ok 15 skapitulowaliśmy i zebraliśmy majdan. A miałam leżeć na grilu do godz. 18 nie dało się.
Nikt nic nie ukradł
rowerki stały.
Po południu obiadek w konobie - ja jak zawsze kuchnia włoska
PM tym razem jakiś mix mięsa w wydaniu chorwackim.
A wieczorem humory nam dopisywały; tym razem grała Dania i Japonia. Co chwilę wybuchaliśmy śmiechem słysząc komentatora, który z zachwytem piał nad gra Japońców tudzież kamikaze, i nad wyraz często pojawiało się słowo podpaska... do tej pory nie doszłam do tego co oznacza ono w języku chorwackim. Zdołałam tylko uzgodnić ze znajomym z Czech, że w języku czeskim takim mianem męska cześć narodu określa seksowne Włoszki... na boisku żadnych Włoszek nie widziałam wiec chyba nie w tym rzecz, Japańce seksowni też raczej nie byli...
25 czerwca, czyli dzień wyjazdu i bażantów samobójców
Pobudka około 6:30 rano tak aby zdążyć na prom o 8:30. Autek sporo, ale wszystkie się mieszczą i nawet zostaje miejsce.
No to teraz 2 godziny łapania ostatnich promieni słońca na urlopie. Rozglądam się dyskretnie są ludzie bladzi jak kreda oraz Francuzki, które wyglądają jak frytki, które za długo smażyły się w oleju... z daleka niby ładnie opalone (ja wyglądam przy nich jakby w życiu słońca nie widziała) z bliska obrzydliwie pomarszczona skóra z jakąś słoneczną wysypką... dziewczyny na oko młodsze ode mnie a ich skóra wygląda jak skóra zaniedbanych 50-latek... szkoda skóry
Sama jakoś nie jestem zakręcona pod kątem wysokich filtrów (używałam 15 a potem 6 i ani razu nawet nie byłam zaróżowiona faktory rzędu 30 działają na mnie jak bloker a jednak chciałam się trochę opalić). One to chyba musiały się opalać na chorwackiej oliwie.
Wystawiając się do słońca od czasu do czasu zerkam na krajobraz ... jest pięknie.
Dlaczego ja się nie urodziłam w Chorwacji,,, zawsze uważałam ze kraje śródziemnomorskie i morze to jest mój żywioł. Jednak nie jestem tak odważna, żeby wszystko rzucić i bez znajomości języka i kasy się tam przeprowadzać,ale pomarzyć można zawsze...
W połowie trasy mijamy latarnie morską - to moja trzecia podczas tego wyjazdu... piękne są
A potem juz Split i jego panorama. Ładnie ale nie zachwyca, jakoś nie ciągnie mnie do takich molochów i nawet pałac Dioklecjana nie wpływa na zmianę decyzji i pozostania w Splicie przez 102 godzinki.
i większa wersja
http://a.imageshack.us/img836/8911/pow10d.jpg
Jako że o godzinie 7 rano piekarnia we Vrbosce mogła pochwalić sie jedynie pustymi półkami (po co ja otwierają o 6 rano jak nie maja towaru ??? to chyba rozumieją tylko Chorwaci) przejeżdżając przez Split uważnie lustruję najbliższe otoczenie w poszukiwaniu piekarni.
JEST !!!! krzyczę mój krzyk skutkuje nagłym hamowaniem i wbijaniem się na zakaz, żeby zaparkować. PM udaje ze auto się zepsuło a ja biegnę kupować słodkie bułki na podróż. Zaopatrzeni w 6 drożdżówek różnych smaków kierujemy się w stronę autostrady. I tu na zboczu moim oczom ukazuje się przepiękne ruiny twierdzy w miejscowości Klis. Tu bym chętnie podjechała ale niestety minęliśmy zjazd - za późno wyraziłam cheć zjazdu krzykiem
- mam ja tylko nagraną na kamerze, zjdjęcia niestety brak.
Po wjeździe na autostradę tankujemy. Generalnie ja jak gdzieś jadę lubię jechać ciągle i zatrzymywać się jak już naprawdę muszę siusiu, czy zatankować itp - tak aby jak najszybciej dotrzeć do celu.
Natomiast PM to by się zatrzymywał co godzinę, żeby rozprostować nogi... a co nie może ich w aucie rozprostować? W końcu ja prowadzę... no dobra ma prawie 2m wzrostu w Clio może być ciężko... choć w sumie co roku ponad 2 metrową choinkę do niego wciskamy - na upartego by się dało. Nie ma mowy :> prewencyjnie oferuję, że teraz ja poprowadzę... zawsze to jakaś władza i zatrzymamy się kiedy ja chcę. Poza tym go przejrzałam... głupia nie jestem. Odkąd posiada telefon z wi-fi i zorientował się że często na stacjach jest darmowy punkt dostępowy to by zatrzymywał się na każdej...
Siadam za kierownicą i jedziemy... cały czas w głowie mi się kołacze, że w sobotę o 8.30 muszę być na uczelni. Kołacze się a noga sama ciśnie pedał gazu. O dziwo autko nagle potrafi jechać 130 z rowerami na dachu.. no dobra jest lekko z górki a pedał zahacza już o podwozie. Wir w baku... wskazówka paliwa spada na łeb na szyję. Co się kurna dzieje
gps podaje, że jesteśmy na wysokości ok. 600m, 130 na godzinę (tu udało mi się właśsnie wyprzedzić polskie combi z rowerami z blachami krakowskimi
które było wspomniane na pierwszych stronach. PM marudzi, żeby się zatrzymać bo trzeba dotankować, wzruszam ramionami ...jest jeszcze pół baku... matko święta pół baku po 200km :> upewniam się że tylko tankujemy, odwiedzamy WC i nas nie ma. Spalenie 8.5l/km ehm....
Jedziemy dalej już trochę wolniej
po godzinie PM przebąkuje coś o rozprostowaniu nóg... no tak zaczął się meczyk jest ciekawy wyniku. Pytam się czy chce do WC - nie. Stwierdzam, że jak się teraz zatrzymamy ja już nie prowadzę bo póki mam ochotę to trzeba to wykorzystać.
Jedziemy dalej. Zatrzymujemy się w okolicach Karlovaca na stacji z restauracją. Jemy obiadek, który sami wybieramy (szwedzki stół). Pochłonełam góręmakaronu z warzywami, sałatkami i pieczonymi ziemniakami za 30 kn. PM bierze jakieś mięcho. Kupuję chorwacki ser
pachnie pięknie kosztuję - niebo w gębie.
Przesiadam się na fotel pilota i rozprostowuję nogi. 165 cm wzrostu ma swoje dobre strony
Wyjeżdżając na autostradę tuż przed naszą przednią szybą przelatuje pani bażantowa.
Nie przywiązuję do tego wydarzenia większej wagi do czasu... szyba w końcu jest cała.
Ja się relaksuję, PM prowadzi. Wyjeżdżamy z Chorwacji. GPS gładko prowadzi nas na objazd autostrady w Słowenii. Tuż za zjazdem na obwodnicę Ptuja czai się policja czekając na tych, którzy przez przypadek miną zjazd i wjadą na płatny odcinek
Jedziemy sobie objazdem a tu jak nie zaatakuje naszej szyby tym razem pan bażant. Znów mija naszą przednią szybę o włos.. ja odruchowo zamykam oczy - dobrze ze nie ja prowadzę
. Tu było bliżej... masakra z tymi ptakami... co im odbiło. Jedzie kilka aut jedno za drugim i to akurat znów nasze jest atakowane.
Wjeżdżamy do Austrii. I szlag mnie zaraz trafi na autostradzie przy 120km/h co nam przelatuje przed przednią szybą ???? pani bażantowa.... tylko ze ta leciała prosto na nas i chyba dosłownie o cm minęła nasze rowery
Całe szczęście to był ostatni bażant tego dnia.
Przed Wiedniem tankujemy paliwo (sprawdzamy wyniki meczy :>) i znów siadam za kierownicą. Poprowadzę już do zmroku, który nastąpił w Czechach. Ostatnie 2 godziny podróży strasznie się dłużą. PM zmęczony choć jedzie teraz dopiero z godzinę. Ale zawsze tak mamy. Do Bielska dojeżdżamy o 23.30.
Padamy na twarz... pobudka o 6:30 bo trzeba jechać do Bytomia na uczelnię
KONIEC