Kolejnym punktem przystankowym na naszej trasie było Los Gigantes. Jakiś kurort
postanowiliśmy bowiem odwiedzić na chwilkę… Trzeba było potwierdzić, iż
na pewno NIE chcielibyśmy nocować w takich miejscach podczas wakacji. Po drodze na lotnisko moglibyśmy wpaść do Costa Adeje, Los Cristianos czy Playa de Americas, ale uznaliśmy, że taki wybór mógłby nas kompletnie wykończyć
. A mieliśmy przecież przed sobą perspektywę miłego wieczoru powitalnego
, powinniśmy więc utrzymać do tego czasu niezłą formę
!
Los Gigantes miało ten plus, iż po jego opuszczeniu
mogliśmy sobie zrobić przystanek odpoczynkowy w miejscu, które jest bardziej w naszym typie
.
Tak jak większość wakacyjnych ośrodków Teneryfy, miasteczko powstało w latach 60-tych XX w. Miejsce może i ładne, ale panujący tam ścisk i gwar kompletnie nas przytłoczył. Już samo znalezienie miejsca na zaparkowanie auta było wyzwaniem… Czegóż jednak się nie robi, żeby zaspokoić potrzebę
zobaczenia z bliska olbrzymich klifów!
Fakt, nie
z tak bliska, jak byśmy mogli, gdybyśmy zdecydowali się na rejsik wycieczkowym statkiem… Podczas takiej wycieczki byłaby szansa na poobserwowanie delfinów, a może też wielorybów? Delfiny jednak widzieliśmy już z bardzo bliska
podczas rejsu w Chorwacji, więc w Los Gigantes nie musieliśmy. Klify zaś zdecydowaliśmy się podziwiać z poziomu piasku na plaży
, na którą wybraliśmy się na chwilkę.
Najpierw jednak, też na krótko, spacer po Puerto Los Gigantes.