Mikro przerywnik kulinarny.
Czasem na urlopie można coś samemu tanio i smacznie przygotować do jedzenia i niekoniecznie musi być to zupka chińska z Radomia.
Pływając sobie niedaleko przycumowanej do boi łódki, zauważyłem pod wodą ciemną narośl na linie przytrzymującej plastykowy baniak.
Dałem nura i okazało się, że są to mule szczelnie i grubą warstwą przyrośnięte do liny i do zamocowanego do niej jakiegoś grubszego "mulotrzymacza".
Jako, że na sąsiedniej boi nie zaobserwowałem niczego podobnego, przeszło mi przez myśl, że ktoś może mieć tutaj celowo założoną mini fermę muli. Obeszłem się smakiem i popłynąłem dalej.
Jakieś sto metrów obok na dnie zauważyłem ciemną plamę. Znowu dałem nura, a ciemna plama okazała się być leżącą na dnie kupką sklejonych muli. Hmmm... jakieś dwadzieścia metrów dalej... kolejna... wolno leżąca... dryfująca... chyba już niczyja...?
Około godziny zajęło mi przeszukiwanie dna, nurkowanie i przenoszenie muli w jedno, płytsze miejsce... cały czas w myślach miałem już ich widok jako otwartej na stole przekąski, a w nozdrzach szczelnie zakrytych silikonową maską, czułem ten ich wyśmienity czosnkowy zapach...
Teraz należało je wyłowić. Pobiegłem po jednorazówkę... okazało się, że mam tego pełną dużą plastykową siatkę.
Zakończyłem więc plażowanie i przed namiotem zabrałem się za najtrudniejszą, najmozolniejszą i najdłuższą czynność z mulami związaną, czyli czyszczenie.
W międzyczasie żona wróciła z plaży i pobiegła do marketu w poszukiwaniu czosnku, zielonej pietruszki i świeżego pieczywa. Nie było łatwo, ale wszystkie składniki dumnie dierżąc w dłoni przyniosła do naszej polowej kuchni.
Oczyszczonych i wyselekcjonowanych małży uzbierało się w końcu jak na zdjęciu - dwa spore naczynia.
Trochę pieprzu, trochę oliwy zakupionej kilka dni temu w Gerakini, posiekany czosnek, posiekana pietruszka i do garnców. (wina nie miałem i nie żałuję, osobiście wolę bez)
Po kilku minutach (mówiąc za Makłowiczem) "najświeższe z możliwych" mule pięknie się otworzyły, a wypuszczając z siebie resztki morskiej wody, utworzyły jedyny w swoim rodzaju słony, czosnkowy wywar.
Nie pozostało nic innego jak wydobyć przysmak na talerze, dodać odrobinę sosu i delektować się bez umiaru.
(zdjęcie trochę nie bardzo wyszło, a niestety jedyne)
Najlepsze jest to, że syn zjadł najwięcej. Zadowolony mlaskając wspominał, jak przed trzema laty gotowaliśmy własnoręcznie złowioną ośmiornicę. (wtedy jednak ugotowaliśmy ją na podeszwę
)
To była chyba przedostatnia kolacja tych wakacji, które w tym momencie mogłem już uznać za prawie udane...
Smacznego.
Pozdrawiam.