Dojazd.
Decyzja o wyjeździe na pogranicze francusko-hiszpańskie zapadła krótko po powrocie z Prowansji. Przyznaję się - bardzo lubię Francję. Byłem już kilkakrotnie wcześniej w różnych jej regionach i nie nasyciłem się wystarczająco. Przypuszczam, że mógłbym stale tam jeździć i zawsze znalazłbym kolejne wspaniałe, nieznane miejsca. Również - w odróżnieniu od kilku innych naszych rodaków, którzy zrazili się do Francuzów - nigdy nie miałem żadnych nieprzyjemnych kontaktów, a wręcz przeciwnie. Dlatego, gdy zaczęliśmy rozważać potencjalne cele kolejnych, letnich wakacji, wywiązała się mniej więcej taka rozmowa.
- Podobała ci się Prowansja?
- Oo! Bardzo!
- To co, wracamy do niej?
- No wiesz, było pięknie, ale przecież jest wiele innych miejsc, które warto byłoby poznać.
- Żartowałem. Chętnie wrócę kiedyś do Prowansji, ale nie tak od razu. Ale może byśmy kolejne wakacje znów spędzili we Francji?
Beata się roześmiała.
- Ty byś stale do Francji jeździł. W zeszłym roku byliśmy w Bretanii, teraz ta Prowansja, może na przyszły rok jakieś dodatkowe urozmaicenie?
- Dodatkowe, mówisz?.. To może trochę Francji, trochę Hiszpanii?
- Chętnie. Taka propozycja mi odpowiada.
Tak narodził się pomysł tego wyjazdu. Trochę po francuskiej stronie, trochę po hiszpańskiej. No i oczywiście - byłoby grzechem nie skorzystać z okazji powędrowania po najpiękniejszych fragmentach mało u nas znanych gór. Na całej długości - od Zatoki Biskajskiej do Morza Śródziemnego - granica biegnie grzbietami Pirenejów. Trasa na najwyższy szczyt - Pico Aneto - wiedzie przez mały lodowiec. Tam może być potrzebny sprzęt w rodzaju raków i ewentualnie również czekanów. W efekcie z czekanów rezygnujemy, bierzemy tylko raki - ja swoje, Beata pożycza od koleżanki.
Do starych przewodników po Francji i Hiszpanii, które mam od lat, Bea dokupuje również coś nowego, poza tym wzbogacam swoją biblioteczkę o drogie mapy gór i tanie - bo sprowadzone z Czech - czerwone przewodniczki Rothera z propozycjami tras. Przed samym wyjazdem internetowy via-michelen podpowiada nam dogodny i tani dojazd na miejsce. Możemy ruszać w drogę. Sam nie wiem, czy cieszę się bardziej na górskie wędrówki kanionem Ordesy i szlakiem tysiąca jezior, czy na aragońskie, romańskie kościółki, czy może na potężne mury Carcasonne. A może jednak na wieńczące zamglone szczyty, pełne tajemnic ruiny zamków, z których wcześniej widziałem tylko kilka, a które tragiczną historią chroniących się w nich katarów wryły się mocno w moją świadomość...
Trasa początkowa wiedzie na Zgorzelec i dalej autostradowym szlakiem przez Niemcy, które opuszczamy blisko styku granicy ze Szwajcarią. Zakładamy przejazd bez opłat za autostrady, więc tuż za granicą francuską ściąga z netu zrzuca nas na drogi krajowe i zaczyna się szlak przez kolejne ronda. Jest ich tu mnóstwo. Pamiętam z poprzedniego życia, że największe zagęszczenie występuje w pobliżu granicy, dalej będzie już spokojniej. Tymczasem zapada wieczór i znajdujemy sobie spokojne miejsce na nocleg tuż powyżej szosy. Nie ujechaliśmy daleko za Mulhouse, więc na następny dzień mamy do pokonania całą Francję. Zdążymy? Mam nadzieję, że tak.
Kolejny dzień zaczynamy wcześnie, zdając sobie sprawę, że kilometry nie będą uciekaly już tak szybko, jak na niemieckich autostradach. Początkowo trasa wiedzie pełną uroku doliną rzeki Doubs, za Besancon kierunek na Dole, Chalon-sur-Saone, Clermont-Ferrand. Ożywają wspomnienia z dawnych lat, kiedy to Overnia i Langwedocja były celem wypadu. Tym razem nawet nie zatrzymujemy się w mieście z charakterystyczną, prawie czarną bryłą katedry, tylko korzystając z długiego odcinka bezpłatnej autostrady, pędzimy dalej w kierunku południowo-zachodnim. Bea wspaniale pełni rolę pilota, nie tylko wskazując właściwe zjazdy, ale i ostrzega przed zbliżającymi się radarami.
Żadne niespodziewane przeszkody nas nie oczekują i pod wieczór dojeżdżamy do Tarbes. Teraz kierunek na Lourdes. Gdy przejeżdżamy przez miasto, na wszelki wypadek rzucam:
- Jeśli chcesz, możemy na moment tam zajrzeć. Mamy odrobinkę czasu.
- To wykorzystajmy ją na znalezienie porządnego noclegu.
Cieszy mnie takie podejście, dzięki któremu jeszcze przed zapadnięciem zmroku docieramy do Gavarnie. Możemy założyć, że jesteśmy na miejscu. To teraz nocleg. Kemping? No tak, takie było założenie. Ale gdzie tu jest kemping? Spędzamy chwilę w miasteczku. Żadnych drogowskazów nie widzę, biuro informacji turystycznej już zamknięte, pytać ludzi jakoś mi się nie chce.
- Może spróbujemy pojechać tą drogą? Może przy niej coś się znajdzie? - pytam.
- Niech będzie.
No cóż, to była akurat ta druga droga. By trafić na kemping, należało przejechać przez Gavarnie, podczas gdy nasza szosa zaczyna się wspinać serpentynami coraz wyżej. Robi się ciemno.
- Nic z tego. Chyba będziemy musieli wrócić do miasteczka i sprawdzić ten drugi wariant - mówię to jednak takim tonem, by raczej nie sugerować takiego rozwiązania.
Bea dobrze mnie wyczuwa i stwierdza:
- Niech ci będzie. Możemy dziś też zadziczyć. - uśmiecha się. Zna moje ciągątki do dzikich noclegów. Jeszcze wtedy nie wie, że kilka lat później ona też już będzie omijała kempingi.
Dojeżdżamy do końca drogi. Na rozległym placu stoi ze trzydzieści samochodów. Jest płasko, a więc żadnych problemów. Ścielimy auto i wskakujemy w ciepłe śpiwory. Jesteśmy na wysokości 2200m n.p.m. - już w tej chwili czujemy chłód, a trzeba się liczyć z tym, że nad ranem może być naprawdę zimno.
- Jak daleko stąd do granicy hiszpańskiej?
- Jakieś... kilkaset metrów, może nawet cały kilometr. Śpij, jutro musimy wcześnie wstać.
- Jak zwykle. - śmieje się Bea - Dobrej Nocy.
- Dobrej Nocy.
Dojazd do Gavarnie:
Gavarnie -> parking na Col du Tente: