Wierzchołki jeszcze w kąpieli słonecznej, ale my rozpoczynamy podejście pod przełączkę w cieniu zapadającego wieczoru.
Teraz scena zmienia się błyskawicznie. Już po chwili z gór znikają resztki krwawej czerwieni, zostawiając na krótką chwilę coraz bledszą poświatę.
Ściana przede mną stromieje. Wyszukuję jej słabsze miejsca i wspinam się, utrzymując kontakt wzrokowy z Beatą. Kontroluję jej trasę i raz za czas pokrzykuję w jej stronę, nakierowując ją na moje ślady.
Ściana staje dęba - najwyraźniej musiałem w którymś momencie wybrać niewłaściwy wariant. Cóż, schodzę ostrożnie do ostatniego miejsca, w którym się zastanawiałem nad dalszą drogą i próbuję inaczej.
Teraz lepiej. Wspinam się szybko dalej, by wybadać trasę, zanim się ściemni. Wydaje mi się, że tu już będzie łatwiej, schodzę więc z powrotem, gdyż stąd nie mam kontaktu z Beatą. Gdy znów się widzimy, podaję jej wskazówki i ponownie przebywam uprzednią trasę, teraz już nie oddalając się zbytnio od mojej towarzyszki.
Kiedy osiągamy szczęśliwie przełączkę - La Forqueta del Gabieto - zapada już zmrok. Na szczęście niebo jest czyste i jeszcze przez jakąś chwilę będzie cokolwiek pod stopami widać. A teren po tej stronie jest zdecydowanie łatwiejszy - dają się dostrzec ślady ścieżki. Został nam ostatni nieznany odcinek - opadający trawers do granicznej przełęczy Puerto de Bujaruelo. Przełęczy, od której prowadzi już wygodna droga do parkingu.
Odpoczywamy chwilę - trudy dnia dają już wyraźnie znać o sobie. Nie możemy jednak przeciągać tej chwili - nie mam pojęcia, jakie jeszcze niespodzianki mogą nas czekać na tym odcinku, a wzrokiem nie da się już niczego ogarnąć.
Ruszamy. Chwilami przemierzamy tereny z przewagą trawek i tam ścieżka jest widoczna. Gorzej jest na bardziej kamienistych odcinkach - tu już wszelki ślad ginie. Za to - pojawiają się kamienne kopczyki. Nie jest źle.
Schodzimy coraz niżej i powoli budzi się we mnie obawa, że ścieżka nie trawersuje do upragnionej przełęczy, tylko spada zupełnie w dolinę. Nie! Tylko nie to... Wiem, że doliną można podejść na naszą przełęcz - widziałem rano ścieżkę - ale obawiam się poważnie, że temu podejściu Bea już nie podoła.
Zapadają zupełne ciemności. Zakładam czołówkę - zawsze ją noszę ze sobą, chociaż bardzo rzadko zachodzi konieczność jej użycia. Tym razem się przydaje. Niestety, mamy tylko jedną na naszą dwójkę. Efekt jest taki, że najpierw omiatam przed sobą teren o kącie około 120 stopni - w takim zakresie spodziewam się dalszego przebiegu trasy - po czym odwracam się, by poświecić Beacie. Ona podchodzi bliżej, przechodzimy kilka kroków i sytuacja się powtarza.
- Jak? Dajesz radę? Chcesz odpocząć?
- W porządku. Idź, idź, tylko nie za szybko.
W końcu ścieżka przestaje opadać w dolinę i wyraźnie biegnie po poziomicy. Ufff... teraz nabieram wreszcie przekonania, że to JEST nasza ścieżka. Za to okolica jest coraz bardziej kamienista, nie ma już żadnych wydeptanych śladów, a kopczyki stoją na tyle daleko od siebie, że od jednego nie potrafię dostrzec następnego. Obawiam się stracić wyznakowną trasę, by nie zapchać się w kolejny trudny, skalny teren. W efekcie idziemy coraz wolniej, gdyż sprawdzam po kilka wariantów, zanim obierzemy któryś z nich. Dobrą stroną takiej akcji jest, że Bea może więcej odpoczywać.
Niebo jest rozgwieżdżone i widać zarysy gór po drugiej stronie doliny. W pewnym momencie udaje się nawet dostrzec zarys przełęczy. Już niedaleko. Wciąż idziemy bardzo wolno, testując różne możliwości, ale dystans się zmniejsza. Wreszcie przełęcz jest o rzut beretem od nas, właściwie - tuż nad nami. Nad nią morze błyszczących dwiazd. Nagle - najniższe gwiazdy zaczynają się błyskawicznie poruszać. Parami. Kilka, kilkanaście par gwiazd przesuwa się w lewo, potem w prawo... Co to?? Wilki!
Czuję nagłe zimno przelatujące po plecach - tak blisko końca i absolutnie nie oczekiwane, groźne niebezpieczeństwo!
Dopiero po chwili rozum stuka do pustej czaszki.
- Chłopie! Jakie wilki?! Tutaj?? W lecie??? Stado wilków czeka na dwa zapóźnione Czerwone Kapturki?.. Puknij ty się w łeb...
Zaczynamy się śmiać - obojgu nam napędziło stracha stado kozic.
Ale i my musieliśmy je nastraszyć, gdyż po chwili zastanowienia, postanowiły pierzchnąć, ustępując nam miejsca na przełęczy. Jesteśmy!!
Teraz został już tylko ostatni kilometr do samochodu. Po wygodnej drodze, więc w krótkim czasie docieramy na parking. Wcześniej obiecywaliśmy sobie, co to wszystko zrobimy, jak w końcu uda nam się zakończyć to
neverending story. A teraz następuje gwałtowne odprężenie, czuję, jak i ze mnie odpływają siły i zostaje jedno pragnienie - spać.
Właściwie, jest jeszcze drugie pragnienie, więc szybko otwieramy po puszce piwa. Zaczynam przygotowywać wóz do funkcji sypialni, gdy Bea mówi i mówi rozsądnie:
- Rano będą nas tu budzić kolejne ranne ptaszki. Może zjedziemy troszkę niżej?
Racja. Już pościelonym autem ruszam serpentynami w dół. Bea kładzie się z tyłu, a ja staram się bardzo powoli brać kolejne zakręty, żeby mi się nie toczyła z jednej strony auta na drugą. Po chwili jesteśmy na miejscu. Szeroka, płaska platforma - parkuję i możemy zapaść w sen. Jest grubo po północy.