Otwierają się nowe, wspaniałe widoki w kierunku zachodnim.
Ale za to pojawia się pewien problem...
Ścieżka, którą weszliśmy na przełęcz, powinna - zgodnie z mapą - doprowadzić nas opadającym trawersem do drobnej przełączki La Forqueta del Gabieto. Tymczasem nie ma tu takiej możliwości.
Jedyny wydeptany ślad prowadzi stromo w dół i ginie gdzieś za progierm podwieszonego kociołka, za którym kilkaset (może nawet tysiąc) metrów niżej daje się dostrzec zielone dno dalekiej doliny. Co jest?!
Ponownie sprawdzam mapę, ale niczego nowego się nie dowiaduję. No, może powinniśmy kawałek pójść w górę grzbietem do najbliższej kulminacji i dopiero stamtąd ścieżka poprowadzi nas zboczem. Nie ma tu żadnego śladu na grzbiecie, ale... cóż innego nam zostaje.
Ruszamy więc grzbietem, chociaż nie jest to specjalnie wygodna trasa. Stajemy na drobnym wierzchołku, który wyrasta zaledwie 60m ponad przełęcz i co dalej?..
Nadal żadnej ścieżki. Teraz już wiem, że mamy duży problem. Nie ma innego wyjścia - musimy zacząć trawersować zbocze. Jesteśmy w punkcie naszej trasy, najbardziej oddalonym od samochodu, ale powrót przez Breche de Roland byłby znacznie dłuższy - to dwa boki trójkąta, podczas gdy marsz do przodu zamyka ten trójkąt.
Schodzimy z grzbietu i próbuję utrzymać kierunek zgodny ze ścieżką, istniejącą wyłącznie na mapie. Niestety, po kilkudziesięciu początkowych metrach, gdzie jeszcze trawki przebijają pomiędzy kamieniami, dalej mamy już tylko luźne płyty, wielkości od pół metra do półtora. Każdy krok powoduje wysuwanie się tych płyt. Jedne uruchamiają następne i zbocze przesuwa się czasami o kilka metrów w dół. Kamienie o grubości kilku do kilkunastu centymetrów nasuwają się przy tym jedne na drugie, a my staramy się utrzymać na powierzchni. Czuję jak pot zaczyna mi spływać na kark.
Raz po raz spoglądam z obawą za siebie, ale Bea dzielnie pokonuje kolejne ruszające w kurs płyty, pomagając sobie w miarę możliwości kijkami. Kijki trzeba szybko przestawiać, gdyż oparcie błyskawicznie potrafi odjechać.
Zatrzymujemy się kilka razy, żeby odetchnąć. Zbocze staje się coraz bardziej strome, kamienie zsuwają się coraz łatwiej i zwiększają zasięg.
Idziemy coraz wolniej, a czas mija nieubłaganie. Jest już po siódmej wieczorem i w żaden sposób nie uda się wrócić przed zmrokiem. Staram się odganiać rosnącą wątpliwość co do możliwości powrotu w ogóle...
W końcu dostrzegam poniżej nas skały i kierujemy się w ich stronę. Ufff... mamy za sobą to parszywe zbocze. Ale co dalej? Skała pod nami stromieje...
Im niżej, tym trudniej. Dostrzegam w dole wyraźną ścieżkę - musimy do niej jakoś dotrzeć.
Wyszukuję łatwiejsze przejścia między gładkimi ścianami skalnymi i powoli wytracamy wysokość. W końcu docieramy nad bliską pionu ścianę o wysokości kilkunastu metrów. Zostawiam plecak i ostrożnie schodzę, by sprawdzić, czy damy radę ją pokonać. Docieram gdzieś do jej połowy i widzę, że jest do przejścia. Dla mnie. Ale dla Beaty?..
Ha! Powalczymy. Wracam po plecak i zaczynamy regularną wspinaczkę z tym, że w dół. Zatrzymuję się co kawałek i pokazuję Beacie, gdzie ma stopę oprzeć, gdzie najlepiej skałę chwycić.
- Najpierw lewa noga w dół. Nie prawa! Lewa, mówię! Jeszcze trochę, lekko w lewo, tam masz stopieniek. Czujesz go?
- Co dalej?
- Lewa ręka na całą długość za ten wyprztyk, a prawą w tę szczelinę. Teraz się odchyl od skały.
- Nie mogę! Polecę...
- Musisz. Nie polecisz. Teraz prawa noga w dół...
Tak dochodzimy do kluczowego miejsca.
Schodzę ostrożnie trzy metry. Niżej na razie nie mogę. Wiem, że będę musiał przytrzymać stopę Beacie, bo tu brak stopni. Ja to robię na odchył i tarcie, ale Bea tak nie da rady.
Znajduję się w bardzo nieciekawym miejscu - nie ma tu żadnego porządnego chwytu. Moja asekuracja będzie iluzoryczna, ale musi wystarczyć. Opieram pełną dłoń o skałę - tarcie musi zastapić chwyt, którego tu brak. Drugą rękę wyciągam w górę.
- Schodź!
- Ale jak?!
- Pół metra niżej masz mały stopień na lewą stopę, a prawą opuścisz tak nisko, że ją tu złapię.
Wiem, że Bea się boi. Ja też. Ale jeśli to zrobimy, dalej będzie już coraz łatwiej.
Jej lewa stopa ląduje w niewielkim skalnym wyżłobieniu i już prawa powoli zsuwa się w moją stronę.
- Dalej już nie mogę!
- Jeszcze dwadzieścia centymetrów musisz. Tu Cię złapię.
Stopa drgnęła. Jeszcze trochę niżej.
- Jeszcze trochę niżej!
Mam! Teraz podtrzymuję jej stopę, mając nadzieję, że to wystarczy. Czuję, jak Bea przenosi ciężar ciała na prawą nogę, jak jej but coraz mocniej naciska moją dłoń.
Ręka mi drży, ale chyba Bea już stoi na mojej dłoni. Tylko czubek buta oparty na skale, reszta leży w moich rękach. W prawej, która trzyma jej stopę i w lewej, która udaje asekurację.
- Teraz lewa noga w dół! Jeszcze trochę!!
Dociskam ramieniem jej lewą stopę do skały, a Bea zwalnia ciężar do tej pory cisnący moją dłoń. Powoli, powoli, jej ciało obniża się w moim kierunku. Już mam jej plecak na głowie.
Staram się zwolnić odrobinę miejsca, by mogła się zmieścić obok mnie. Jest!
Zostało jeszcze kilka metrów tej ściany, ale najtrudniejsze za nami. Tylko trzeba ostrożnie...
W końcu się udaje - stajemy u stóp ścianki, a kilka metrów niżej biegnie upragniona ścieżka. Nie wiem za bardzo, dokąd ona prowadzi, ale teraz już jakakolwiek ścieżka jest lepsza od żadnej.
Zachodzące słońce zaczyna barwić skały na czerwono...