Relacja napisana na świeżo ale niestety z zamieszczeniem jej, jak widać, długo zwlekałam. Mam nadzieję, że zanudzać nie będę. Zatem zapraszam…
W 2010 roku byliśmy z mężem we Włoszech i myślę, że mogę podzielić się naszym planem podróży oraz być może przydatnymi spostrzeżeniami.
We Włoszech ogólnie spędziliśmy 11 dni. Zaznaczam, że jechaliśmy swoim autem i jechaliśmy bez zaklepanych noclegów.
Ruszaliśmy ze środkowej części Polski w kierunku jeziora Garda przez Niemcy i Austrię, niestety cel podróży nie był najlepszym pomysłem, ponieważ do miasteczka Peschiera Del Garda (gdzie mieścił się jeden z campingów, w którym planowaliśmy się przekimać) trafiliśmy ok. 0.00. Naszym zdaniem nie opłacało się zostawać na kilka godzin, ponieważ następnego ranka i tak zamierzaliśmy ruszyć w kierunku Wenecji.
Po nocnym zwiedzeniu miasteczka pojechaliśmy do Werony. Była to akurat niedziela w dodatku wcześnie rano, w związku z czym na ulicach tego „szekspirowskiego” miasteczka było bardzo mało ludzi i z łatwością znaleźliśmy miejsce na nasz samochód – postawiliśmy go na ulicy bardzo blisko „centrum” miasta, w dodatku opłaciliśmy tylko jedną godzinę parkingu (po 2 godzinnym zwiedzaniu). Nie mając żadnego przewodnika (książkowego), jedynie czyjąś relację z Włoch (ściągniętą z netu), łatwo dotarliśmy do Piazza Bra, gdzie znajdowała się mapa tego placu. Na tym rynku (tak chyba mogę go nazwać) znajduje się Arena, czyli teatr (trzeci po Koloseum), który robi nie małe wrażenie. Kiedy tam byliśmy, były przygotowania do koncertów, które miały się tam niebawem odbyć, więc do środka nie śmieliśmy wchodzić. Obeszliśmy cały ryneczek, podziwiając ciszę i spokój w tak urokliwym miasteczku. Następnie zaczęliśmy poszukiwać najchętniej odwiedzanego przez turystów – domu Julii (Casa di Giulietta). Na mapce, która znajduje się na Piazza Bra, znaleźliśmy punkt, w którym znajduje się owy dom. Kiedy dotarliśmy do bram domu (pozornie niezadbana), jedynie zdołaliśmy wejść w korytarz, gdzie na ścianach rozwieszane są karteczki z wyznaniami miłości w różnych językach. Zanim weszliśmy na podwórze, gdzie znajduje się posąg Julii (turyści pocierają jej prawą pierś na szczęście), ktoś nam kazał wyjść, twierdząc że jest zamknięte. Nie wiemy, kim byli Ci panowie, wyglądali na pracowników pobliskiej restauracji, ale trochę byliśmy zniesmaczeni. Tym nie miłym dla nas incydentem zakończyliśmy zwiedzanie miasta Romea i Julii.
Następnym naszym miejscem docelowym była Wenecja. Postanowiliśmy zatrzymać się w miasteczku nieopodal Wenecji – w Mestre. Tam zatrzymaliśmy się na przypadkowym campingu, który okazał się tylko jednogwiazdkowy, ale najważniejsze, że mieliśmy miejsce na rozbicie namiotu oraz były czyste toalety i prysznice. W tym czasie nieopodal odbywał się festiwal coś w rodzaju naszego Heineken OPENER Festival, dlatego na ulicach była zmiana organizacji ruchu i straszne korki i bardzo dużo młodzieży. Z samego campingu mieliśmy bardzo dobry dojazd autobusem do Wenecji (bilety mogliśmy kupić w recepcji). W Wenecji byliśmy drugi raz, ale dopiero tym razem udało nam się zobaczyć miejsca, które każdego mogą zachwycić. Miasto jest przepiękne. Tylko tłum turystów trochę odstraszający;o) Dostaliśmy mapkę z campingu, która niestety była mało szczegółowa, przez co poszliśmy o jeden most za daleko i się zgubiliśmy Ale ogólnie wystarczy patrzeć na tabliczki na domach, które mają oznaczenia miejsc docelowych. Tak więc na plac Św. Marka trafiliśmy bez trudu, a po drodze zobaczyliśmy wiele interesujących zabytków. Chodziliśmy pieszo, ponieważ cena za „rejs” gondolą był/jest zatrważająco drogi – 100 €! Gdzie dla naszej dwójki, był to spory koszt. Sporo osób twierdzi, że w Wenecji śmierdzi samą kanalizacją – dołączam się do nich. W niektórych uliczkach smród był nieziemski… W sumie, jak w każdym włoskim miasteczku. Po całodziennym dreptaniu po mieście wróciliśmy do campingu wypocząć do następnej kilkuset kilometrowej podróży samochodem. Niestety, tak jak wcześniej pisałam, w związku z odbywającym się niedaleko festiwalem, noc nie była spokojna. Bardzo dobrze słyszeliśmy występujących na tamtejszej scenie Black Eeyed Peas a po koncercie ludzie kimający na tym samym campingu byli nie do zniesienia.
Kolejnym miejscem była Piza. Poruszaliśmy się zwykłymi drogami, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć prawdziwe życie Włochów. Przejazd ze wschodniej części Włoch do zachodniej był nie lada wyczynem. Wybraliśmy trasę o dość wąskiej szerokości ulic, przez góry, przez co momentami człowiek czuł pewne lęki mijając się z drugim samochodem ;o) Ale widoki niezapomniane. Czasem dziwiliśmy się, że ktoś w ogóle zechciał zamieszkać w takich miejscach, z dala od cywilizacji, wysoko w górach.
Piza sama w sobie, poza Campo dei Miracoli, czyli Polem Cudów, gdzie znajdują się najbardziej znane zabytki, nie ma chyba nic szczególnego, co by mogło zatrzymać na dłużej turystów. Samochód zostawiliśmy przy Via Alberto Paparelli (zgodnie z instruktażem jednego przewodnika ściągniętego z netu), niedaleko Carrefour`a. Do placu cudów doszliśmy okrężną drogą, bo niestety mój mąż nie zawsze mnie słucha i szliśmy wg jego intuicji… Krzywa wieża robi chyba największe wrażenie ze zgromadzonych tam obiektów. Poza nią można tam zobaczyć jeszcze katedrę Santa Maria Assunta i okrągłe baptysterium.
Chcieliśmy również zobaczyć Florencję, ale… postanowiliśmy jeszcze raz wrócić do Włoch i zobaczyć ją następnym razem
Z Pizy udaliśmy się w kierunku najbardziej przez nas upragnionego do zwiedzenia Rzymu. Jechaliśmy bardzo długo, całą praktycznie noc.
W Rzymie zatrzymaliśmy się na campingu ROMA. Camping był naprawdę na wysokim poziomie. W dodatku ratownik na tamtejszym basenie był Polakiem, który sam chętnie służył pomocą, m.in. poprzez udzielenie nam kilku cennych wskazówek nt. samego campingu i poruszania się po mieście Postanowiliśmy, że Rzym zaczniemy zwiedzać następnego dzionka, wcześnie rano. W recepcji otrzymaliśmy mapkę miasta oraz info, jak można dotrzeć do Centrum (to samo później nam powiedział ratownik). W punkcie informacyjnym można było kupić bilety na miejską komunikację (kupiliśmy bilety całodzienne na każdy rodzaj środka komunikacji, czyli na autobus i metro za 4€ na osobę) oraz można było pobrać kod dostępu do Wi-Fi, który był za free. Miejskim autobusem dotarliśmy (z resztą jak inni turyści przebywająca na tamtejszym campingu, więc można było śmiało za nimi iść, aby się nie zgubić ) na przystanek metra.
Naszym pierwszym przystankiem był Watykan. Kiedy dotarliśmy na Plac Św. Piotra, postanowiliśmy od razu stanąć w kolejce zmierzającej do Bazyliki. Przed samym placem jest sporo osób, którzy zaczepiają turystów, twierdząc, że są przewodnikami i zachęcają do skorzystania z ich usług – oprowadzanie po muzeum watykańskim, placu Św. Piotra oraz po bazylice. My postanowiliśmy być samowystarczalni z przewodnikiem o Rzymie w ręku. A więc w kolejce do Bazyliki Św. Piotra długo o dziwo nie staliśmy (może z 20 min). Wielu turystów było nie przygotowanych do wejścia do Bazyliki – nie można tam wejść z odkrytymi ramionami oraz spodenkami czy spódnicami przed kolano. Jest to miejsce święte, więc należy je uszanować. Niewielu o tym wiedziało. Hmmm… Najpierw poszliśmy do podziemi Bazyliki, gdzie znajdują się grobowce Papieży. Wiadomo, że największe wrażenie robi grób naszego Papieża – Jana Pawła II. Następnie weszliśmy do środka świątyni podziwiając dzieła Michała Anioła i innych rzeźbiarzy, malarzy. Ołtarze, figury świętych i obrazy są przepiękne. Sporo czasu trzeba poświęcić, aby móc zobaczyć wszystko. Najbardziej utkwiło mi zachowanie chińskich turystów. Normalnie nie mogłam na to patrzeć, bo było to wręcz żałosne! Mianowicie chodzi mi o ich pozowanie z czerstwym uśmieszkiem na twarzach przy ołtarzach, czy powieszonych na ścianach krzyżach… ughhh! Zero szacunku!
Po zwiedzeniu Bazyliki postanowiliśmy wejść na kopułę. Kolejka była spora, ale warto było wspiąć się po 537 stopniach schodów, aby zobaczyć przepiękną panoramę Rzymu. Stamtąd wydawało się, że wszystko jest tak blisko siebie i że nie trzeba poruszać się metrem. Jednak nie poddaliśmy się ułudzie i wróciliśmy do metra wysiadając na przystanku Spagnia, aby zacząć pieszą wycieczkę po mieście. Od razu dotarliśmy na plac hiszpański, gdzie masa turystów oblegała schody hiszpańskie oraz pobliską fontannę Barcaccia. Następnie kierowaliśmy się do Panteonu, tam również ludzi było jak mrówek nie wchodziliśmy do środka, właściwie nigdzie nie wchodziliśmy, ale to ze względu na przerażającą ilość turystów i kolejki do wejść. Kolejnym naszym celem był Piazza Venezia, skąd niedaleko było Koloseum, Palatyn, czy Forum Romanum.
Musieliśmy znaleźć gniazdko z prądem, aby naładować baterię do aparatu, dzięki czemu trafiliśmy do Fontanny di Trevi. Niestety i tu tłum turystów nie pozwolił uwiecznić tego najbardziej monumentalnego zabytku Rzymu bez żywej duszy. Miasto i te wszystkie „pozostałości” po czasach starożytnych, robi naprawdę niesamowite wrażenie. Po dniu pełnych doznań wróciliśmy do campingu, aby następnego dnia ruszyć nad morze Śródziemne i wypocząć leżąc plackiem na plaży
Wylądowaliśmy w miejscowości Montalto Di Castro na campingu. Kiedy oprowadzał nas tamtejszy pracownik, wydawało się wszystko ok. Rozbiliśmy namiot, nie patrząc co się wokół dzieje… Postanowiłam sprawdzić, jak wyglądają toalety i prysznice, poczym stwierdziłam, że na jak 3 gwiazdkowy camping były bardzo „słabe” (wąskie prysznice, bez żadnych wieszaków na ręcznik czy ubrania, dziwna ‘słuchawka’, a w toaletach zamiast muszli była dziura). Zanim zdecydowaliśmy się tam zatrzymać, objechaliśmy kilka campingów wzdłuż morza, które odpadały ze względu na pozostawienie samochodu na parkingu oddalonym o kilkadziesiąt metrów od samego namiotu. Dla mnie mijało się to z celem rozbijania namiotu. Nie po to, powiedzmy, rezygnuję z jakiegoś luksusu jakim może być wynajem Bungalow`a, aby auto, które służyło jako szafa, miało stać kilkadziesiąt metrów dalej od samego namiotu. Na tym również tak było, ale z braku sił na dalsze poszukiwania zatrzymaliśmy się. Właściwie to chyba bardziej fakt, że stronka tego campingu była tłumaczona na język polski, przekonał nas, niż samo miejsce. Po jakimś czasie zobaczyliśmy, że na tym campingu byliśmy chyba jedynymi obcokrajowcami! Sami Włosi tam byli, z całymi rodzinami i z połową swojego dobytku. Campery, do których jeszcze były dostawiane namioty, pełniące funkcję przedpokoju, kuchni, czy nawet wc przypominały ich domy. Ale właściwie nie zwracając większej uwagi na ten fakt, postanowiliśmy przejść się na plażę, aby „obadać” teren. I tam kolejne rozczarowanie nas spotkało. Plaża czysta była tylko w rejonie wypożyczanych leżaków z parasolem, dalej syf niesamowity. W dodatku piasek był czarny! I to w jakiś sposób nas odrażało. Pierwszy raz spotkałam się z piaszczystą czarną plażą. Pomimo tego, że woda być może była czysta, to nie chciało się do niej wchodzić. Postanowiliśmy następnego dnia zawinąć się stamtąd, jak tylko się obudzimy i ruszyć w kierunku Adriatyku (który poznaliśmy już po stronie Chorwackiej).
Po przedarciu się przez góry (tym razem trafiliśmy na niepłatną autostradę), dotarliśmy do małego miasteczka Sirolo. A tam znajdował się camping Internazionale. Bardzo fajne położenie samego campingu, na skałkach z dojściem do morza. A to małe miasteczko było bardzo urocze – bez przepychu dziwnych pamiątek, bez tłumów turystów – w którym można było zjeść, moim zdaniem, najlepsze lody włoskie. To był ostatni punkt docelowy naszej podróży po Włoszech. Po kilku dniach tam spędzonych, opaleni, wypoczęci wróciliśmy do Polski.
Nasze spostrzeżenia co do Włoch i ludzi tam mieszkających?
Hmmm…
Ogólnie drogo, zwłaszcza w tych typowo turystycznych miastach.
Pizze włoskie nie są najlepsze ;o)
Włosi na ogół wydają się być sympatyczni, ale najlepszymi kierowcami, to nie są, tzn. brakuje im kultury (nie używają kierunkowskazów, nie potrafią się włączać do ruchu, wręcz wpychają się na chama, nie potrafią podziękować za wpuszczanie na pas i nie wiadomo z jakiego powodu ciągle trąbią itp.)
Niektórzy spotkani Polacy potrafią być naprawdę gburowaci, natomiast zdarzają się też i tacy, którzy jak widzą Polaka od razu zagadują.
Włochy są naprawdę piękne, te krajobrazy, imponujące zabytki po starożytnej Italii… coś wspaniałego. Na pewno tam jeszcze wrócimy – Florencja, Siena, Monte Cassino, San Marino, Asyż to miejsca, które chcemy jeszcze zobaczyć.
To tyle