Dzień 7 - leniwy dzień bez samochodu
Ten dzień, zgodnie z obietnicą daną mężowi, spędzamy na miejscu w Slano. Plażujemy w naszym zakątku
i szwędamy się po okolicy (nie brałam aparatu, czasem warto od niego odpocząć)
Wieczorem udajemy się na kolację do restauracji "Mirakul". Gdy my czekamy na zamówione kalmary, rybę, ziemniaczki , wino .... gdzieś u góry planują się zupełnie inne atrakcje. Pierwsze spadające na stół liście i płatki oleandrów jeszcze nas bawią, potrawy smakują, jednak wkrótce zaczynamy się rozglądać za stolikiem bardziej pod dachem. Zaczyna wiać... Udaje nam się dokończyć posiłek, gdy nagle zaczyna padać, lać, zacinać... łapiemy karafkę z winem i kieliszki, kelner zdąża zabrać talerze gdy rozlegają się pierwsze grzmoty i zaczyna się burza jakiej ja dawno nie widziałam.
Taras restauracji był pełen ludzi, wszyscy oni ze swoimi talerzami, kieliszkami i butelkami jakoś zdołali pomieścić się w środku, po czym porozsiadani po kątach z talerzami na kolanach kończyli swoje dania. Nikt nie narzekał, mężczyźni ruszyli na pomoc kelnerom, trzeba było ratować obrusy i poduszki z foteli. Posadzka tarasu zrobiła się śliska, wszędzie pełno liści i kwiatów... jeden z kelnerów przewrócił się kalecząc sobie dłonie o szkło. Jednak gdy wszystko co trzeba było ratować znalazło się w środku, kelnerzy usiedli wśród gości i zaczęli śpiewać
. Atmosfera była niesamowita, obcy sobie ludzie, "zjednoczeni w biedzie" skazani na siebie... śpiew, grzmoty i błyskawice, a do tego dobre winko, mieszanka niezła
, po angielsku, włosku, niemiecku, polsku i chorwacku żartowano i czekano na koniec burzy, albo chociaż na jakiś mniejszy deszcz.
Opuściliśmy "Mirakul" po 23-ciej, Do domu mieliśmy spory kawałek, końcowy odcinek oczywiście pod górkę. Nie było sensu iść w butach, wróciliśmy na bosaka, pod naszą górkę i tak nie dałoby się wejść w klapkach, mokre stopy wyjeżdżały z nich same. Totalnie mokrzy dotarliśmy do apartamentu, a tam czekała nas woda w kuchni i w obu sypialniach, dostała się tam przez nieszczelne drzwi wejściowe i przymknięte tylko, a nie zamknięte na klamki, drzwi od tarasu....
wycieranie i wynoszenie mokrych dywaników zakończyło ten "leniwy" z założenia dzień. Na tarasie zmokło oczywiście nasze mini pranie i poduchy na leżakach i fotelikach, a Natalki majtki znaleźliśmy następnego dnia w kwietniku
na dole. Oczywiście wszystko rano było wyschnięte na wiór, a po burzy została tylko kałuża na płaskim dachu sąsiedniego budynku. Natalia była ulewą zachwycona, ciepły deszcz, ciepłe kałuże i bieganie po nich na bosaka, wszak nie na co dzień ma się takie atrakcje