Wracamy na Plac Broni - Plaza de Armas. W wielu krajach Ameryki Łacińskiej tak nazwany bywa główny plac w mieście. Stoi przy nim kilka następnych kościołów - katedra z przylegającymi do niej El Triunfo oraz kościołem Jesus Maria, zwanym także Iglesia de la Santisima Trinidad (Najświętszej Trójcy). Przy kolejnej ścianie placu wznosi się La Compania de Jesus, posadowiona na ruinach pałacu Inki Huayny Capaca, a w bocznej ulicy Iglesia de la Merced.
Jemy obiad w taniej knajpce, gdzie Tomek zamawia dla nas lomo soltado, czyli smażone kawałki lamy. Zjadliwe, ale co mnie najbardziej ucieszyło, to że oczekiwanie na główne danie uprzyjemniono nam podaniem pan con ajo - czyli chleba z czosnkiem. To rzeczywiście smakołyk dla mojego podniebienia! Następnie udajemy się do siedziby firmy Q'ente, organizującej nasz treking, gdzie dowiadujemy się, że ostateczna liczba uczestników andyjskiej wędrówki wynosi trzy. Oprócz nas dwóch będzie jeszcze jakiś Kanadyjczyk.
Zapadają ciemności, które w tej części globu czynią to bardzo punktualnie, nie odbiegając wiele od godziny 18:00 przez cały rok. Wracając przez Plaza de Armas widzimy spore skupisko ludzi wokół grupki dającej występy. Tomek pstryka zdjęcia, ja kręcę kamerą, mając resztę sprzętu wraz z dokumentami i portfelem w nabrzuśniku.
Ludzie napierają jedni na drugich, czuję mocniejszy nacisk do kogoś z przodu i od razu uruchamia mi się dzwonek alarmowy. Szybki rzut oka na mój nabrzuśnik - otwarty! Spoglądam wokół siebie - jakiś chłopak zaczyna się szybko ode mnie oddalać. Oho! Pewnie już czegoś nie mam. Natychmiast ruszam za nim, niemalże biegiem, próbując jednocześnie sprawdzić, czego mi brakuje. Portfel namacałem, aparat też, nie mogę znaleźć paszportu. Dopadam chłopak i łapię za ramię.
- Mi pasaporte! - wołam.
- Que pasaporte? - pyta się niewiniątko.
W tym momencie czuję w palcach dotyk mojego paszportu, a więc nie brakuje mi niczego. Cóż, nie mam wyjścia - muszę go przeprosić. Wiem, że zabierał się do kradzieży i on wie, że ja wiem. Ale zdarzenie nie zaszło - przeprosiny się należą.
- Esta bien - słyszę w odpowiedzi. Ciekawe, ile razy się zdarza, że go łapią, zanim coś zwędzi.
Wracamy z Tomkiem do hotelu. Ciepły prysznic mamy tu o każdej porze - w łazience zamontowano podgrzewacz przepływowy. Tomek wyskakuje jeszcze do kafejki internetowej, podczas gdy ja utrzymuję niezbędny kontakt z krajem za pomocą telefonu komórkowego. Kiedy wraca, możemy spokojnie zakończyć ten pierwszy dzień peruwiańskiej przygody nad tutejszym, całkiem przyzwoitym piwem - Cusqenią.