Oczywiście, Tomek jeszcze w Polsce zadbał o nocleg w Limie. W hallu lotniska odnajdujemy w tłumie oczekujących mężczyznę trzymającego kartkę z napisem "Thomas". Upewniamy się, że to o tego Thomasa chodzi. Tak, to my właśnie jesteśmy wyczekiwani, a kartkę trzyma pomocnik Carlosa - taksówkarza na usługach naszego hostalu.
Prowadzi nas do samochodu i ładujemy plecaki do bagażnika. Musimy jeszcze chwilę poczekać, gdyż taksówkarz łapie z kolei inną dwójkę, która też pojedzie razem z nami. Nie trwa długo i zjawia się wraz dwojgiem Czechów. A więc dziś bardzo słowiańska ekipa pojedzie do hostalu Malka w dzielnicy San Isidro.
Po chwili jedziemy zatłoczonymi ulicami Miasta Królów. W powietrzu wisi garua, chociaż - jak objaśnia kierowca - dziś jest całkiem dobrze, gdyż widac na kilkaset metrów. Bywa, że garua gęstnieje i stwarza spore problemy na ulicach. Jest zjawisko typowe dla tego fragmentu pacyficznego wybrzeża Ameryki Południowej. Zimny prąd Humboldta nie przyczynia się do kondensacji pary w takim stopniu, by nastąpił opad deszczu, zaś wysoki mur Andów zaczynający się niezbyt daleko od wybrzeża skutecznie hamuje odpływ mgły w głąb lądu. Dołóżmy do tego dymy z kominów i mamy zjawisko atmosferyczne, nierozerwalnie związane z Limą. Wilgotny smog. Garua i Lima - papużki nierozłączki.
Przed dziewiątą wieczorem docieramy na miejsce. Hostal Malka oferuje noclegi tańsze i droższe. My zostajemy przy taniej wersji - 6 USD za osobę w dormitorium, gdzie śpimy tylko we dwóch. Czyli - pokój dwuosobowy z rezerwowymi pryczami.
O myciu już nie ma mowy - o tej porze w kranach wody brak. Na szczęście mam w plecaku mineralkę, więc Tomkową grzałką gotujemy sobie herbatę. Wyciągam z głównego bagażu scyzoryk - taki duży, z ostrzem częściowo ząbkowanym. Dobry do przyrządzania posiłków, nieoceniony na takich wyjazdach. Robimy kolację, po czym walimy się do wyrek. Pierwsza noc w Nowym Świecie.
Wstajemy rano o szóstej. O tej porze z kranów leci woda. Ba! Działa również podgrzewanie, więc z rozkoszą zmywamy trudy podróży pod ciepłym prysznicem. Potem szybko śnaidanie i o siódmej żona Carlosa zawozi nas na lotnisko. Żegnamy się i dziękujemy.
Tomek kupuje książkę "Exploring Cusco", która przyda się w nadchodzących dniach. Samolot jest nieco opóźniony, mamy więc trochę czasu, który wykorzystujemy na przyjrzenie się lotnisku. No, nie jest to Amsterdam. Pora na nas.
Podchodzimy do elektronicznych bramek, wyciągam z kieszeni metalowe drobiazgi i wtedy... w ręku ląduje mi mój niezastąpiony scyzoryk. Zapomniałem włożyć go z powrotem do głównego bagażu...