Żienia już jest w trakcie schodzenia, ruszam zatem i ja. Jeszcze ostrożniej, niż przedtem, ale i tak co rusz wylatuje jakiś drobnoziarnisty syf spod stóp. Na szczęście nie leci w stronę przełęczy, poza tym zatrzymuje się po kilku metrach. Kiedy staję ponownie na przełęczy, są już Tomek z Agustinem. Wiele się nie namyślając, nasz przewodnik rusza w górę i mimo obsypujących się kamieni, wdrapuje się wyżej, niż ja stałem przed chwilą. No cóż - niezależnie od tego, że przechodzi tędy już któryś raz z rzędu, jest w nim wcale nie mniej chłopięcej radości, niż w nas, gringo z dalekich stron.
Mamy trochę czasu, zanim zaczniemy schodzić z przełęczy, wykorzystujemy więc te chwile by odsapnąć, wyrównać oddech i bicie serca, a przede wszystkim - sycić wzrok wspaniałościami krajobrazu peruwiańskich Andów.