napisał(a) Franz » 09.05.2011 12:52
Tomek kontynuował więc załatwianie wspólnych spraw, a ja się zająłem zaplanowaniem mojego późniejszego, samotnego już zwiedzenia kilku najciekawszych atrakcji.
Kupiłem przewodnik, wygrzebywałem potrzebne informacje, zapoznawałem się z zupełnie obcą mi kulturą. Dorwałem ponownie przykurzoną książkę do nauki języka i zacząłem sobie intensywnie przypominać bardziej jeszcze niż książka przykurzony, bo leżący kilka lat odłogiem język hiszpański.
Zacząłem szukać jakichś kontaktów w tym dalekim kraju. Kogoś, kto by mi przybliżył najlepiej aktualną rzeczywistość, ewentualnie pomógł w znalezieniu przyzwoitych noclegów. Przyzwoitych - to znaczy bez robactwa, ale bez przepłacania. Korzystałem wtedy z popularnego komunikatora - ICQ. Zacząłem w grzeczny sposób zaczepiać ludzi w miastach, o które miałem zamiar zahaczyć.
Reakcje były różne - mężczyźni tracili zainteresowanie, gdy się okazywało, że jestem facetem. Kobiety z grubsza dzieliły się na dwie grupy. Jedne równie grzecznie odsyłały mnie do diabła, inne wysławiały się w taki sposób, że nijak nie mogłem pojąć, o co chodzi. I nie była to kwestia słabej znajomości języka - przynajmniej, z mojej strony. Cóż, niektórzy już tak mają, że dużo mówią, ale nic nie powiedzą...
Czas mijał i trochę traciłem już nadzieję na sensowny kontakt, kiedy trafiłem na Jois. Właściwie na imię miała Yohana, ale zdrobnienie od tego imienia brzmiało Jois [hois]. Zaczęły się prawie codzienne rozmowy między nami i stopniowo zapoznawałem się nieco z bieżącą sytuacją, z aktualnymi cenami, ze sprawami, o których w przewodnikach w zasadzie się nie wspomina. Jois pomogła mi też w znalezieniu noclegów dwóch kolejnych miastach, do których miałem zamiar zawitać po rozstaniu z Tomkiem. Co z pozostałymi? Założyłem, że resztę znajdę już sobie na miejscu.
W tym czasie Tomek dograł kwestię trekingu z firmą Q'ente. Korespondował w tej sprawie z Ambarem - tak sobie odmienialiśmy imię człowieka po drugiej stronie internetowego kabelka. Ustaliliśmy, że trzy dni powłóczymy się po okolicy, potem idziemy na tygodniowy treking, po czym jeszcze dwa dni spędzimy wspólnie. Następnie Tomek wróci do kraju, a ja już wyruszę własnymi ścieżkami.
Wtedy właśnie kumple nacisnęli na mnie.
- Zróbże raz wreszcie jakieś zdjęcia z Twoich wypraw!
- Przecież zawsze kręcę filmy kamerą i w każdej chwili możecie wpaść i zobaczyć.
- To nie to samo. Trzeba się umówić, znaleźć czas, przyjechać, a tak wrzucisz fotki na dysk, udostępnisz, to każdy w dowolnej chwili będzie mógł sobie pooglądać.
Kupiłem więc na Allegro malutką, używaną Minoltę i stałem się posiadaczem pierwszego w życiu cyfrowego pstrykacza. Przekartkowałem instrukcję i z grubsza wiedziałem już, gdzie trzeba nacisnąć i skąd wylatuje ptaszek. Oczywiście, kamerę również ze sobą zabrałem - jej obsługę znałem odrobinę lepiej.
Dokupiłem drugą ćwierćmegową kartę SD i dwa dodatkowe akumulatorki do aparatu. Jako że do wyjazdu zostało kilka dni, postanowiłem wyskoczyć na pierwszomajowy weekend w Niżne Tatry i zobaczyć, jak się sprawuje aparacik.
Po powrocie już tylko kompletowanie reszty drobiazgów, trochę żarełka ze sobą i 6 maja po południu wyjeżdżam do Warszawy. Tam nocleg, a na drugi dzień wczesna pobudka. Samolot do Amsterdamu odlatuje z Okęcia o 6:45. Czyli przed piątą muszę być na lotnisku. Tu następuje pierwsze spotkanie z Tomkiem. Dwóch obcych facetów. Wytrzymamy ze sobą? Dopasujemy się wzajemnie? Unikniemy zgrzytów i nieporozumień? Każdy z nas ma taką nadzieję.