Zachwycając się codziennie widokiem górującego szczytu Sv. Ilija czekaliśmy na dogodny dzień, aby podjąć wyzwanie
.
W jedno z wcześniejszych popołudni zrobiliśmy sobie mały rekonesans dochodząc do klasztoru i dalej w kierunku dawnej/nieczynnej chyba knajpy o nazwie Panorama. Droga niezwykle malownicza: po lewej cały czas towarzyszył nam Jadran i kolumnowe cyprysiki. Klasztor jest usytuowany w niezwykłym miejscu, obok jest kameralny cmentarz, nad którym w tle dominują skalne ściany.
Jak tylko skręciliśmy w prawo w kierunku zabudowań usłyszeliśmy głośne szczekanie psów. Pierwsze moje skojarzenie było ze słynnymi psami pilnującymi szlaku, opisywanymi tu na forum. Faktycznie zobaczyliśmy grupę chyba czterech dużych kolorowych psów. Od razu, choć niepewna, zauważyłam, że ogony mało nie wypadają im z zawiasów i mają raczej pokojowe nastawienie. Kiedy do nich zagadałam, aby przełamać lody, natychmiast podbiegły WSZYSTKIE i zaczęły na mnie skakać, łapać moje ręce w zęby i cieszyć się bardzo wylewnie. A że małe nie były - trudno było zachować pion
. Na zdjęciu to już oaza spokoju
Spotkanie bardzo miłe, choć jeżeli ktoś się boi psów - faktycznie można mieć obawy. To po prostu wylewne, radosne młode, ale duże psiaki, których nikt nie nauczył zasad savoire-vivre. Zdecydowaliśmy jednak, że na wycieczkę weźmiemy chusteczki odświeżające, ponieważ byłam cała obśliniona
. Psiaki po chwili zajęły się sobą i zaczęły się bawić w zapasy i podgryzanie.
Ze spacerku wróciliśmy górnymi osadami nad Orebicem k. Karmen.
Właściwego dnia, przejęci wycieczką co by nie było górską, zaopatrzeni w 6l wody mineralnej, okulary przeciwsłoneczne, krem z filtrem i nakrycia głowy, wyruszyliśmy spodziewając się najgorszego... upału. Słońce dopiekało, a na szlak wyszliśmy dopiero o 9.00 rano. Minęliśmy pierwszy odcinek leśny, potem klasztor i nasłuchując szczekania skierowaliśmy się w prawo. Tym razem pieski chyba gdzieś odpoczywały i nie spotkaliśmy ich. Za to miły pan z pobliskiego domu uśmiechnął się do nas na powitanie i zapytał czy mamy wodę
.
tak wiedzie szlak:
Początkowo wspinaliśmy się w słońcu po żwirowej drodze, niekiedy niemal bez zakosów po żwirze, piargu. W dole roztaczał się widok na Korczulę wraz ze starówką:
Droga wiodła w poprzek stoku...
otwierając po pewnym czasie widok na okolice Nakovany i zachodnią część półwyspu
Jak tylko zawinęła w kierunku wschodnim - ku naszemu zdziwieniu okazało się, że szlak jest poprowadzony w bardziej zadrzewionej okolicy, przechodzącej w końcu w las. Szlak biegł zalesioną doliną, momentami było całkiem równo i płasko i można było zapomnieć, że jest się w górach i mimo wszystko trzeba być czujnym. Po dojściu do jakiegoś budynku (być może należącego do pogotowia górskiego?) było odgałęzienie szlaku prowadzące na sam szczyt, już po nasłonecznionym, skalnym terenie.
Widok ze szczytu zapiera dech w piersiach. Wrażenie jest niezwykłe.
Oczywiście wpisaliśmy się do pamiątkowego zeszytu i po chwili rozkoszowania się piękną panoramą rozpoczęliśmy schodzenie. Po chwili spod moich nóg czmychnął pod skały wygrzewający się na kamieniach wąż. Zdążyłam tylko zauważyć stalowoszary kolor i czarny zygzak, więc przypuszczamy, że była to żmija. Syczeniem ze szczeliny skalnej dała nam wyraźnie do zrozumienia, że trochę pokrzyżowaliśmy jej plany, więc nie zastanawiając się szybko ruszyliśmy w dalszą drogę. Z góry widzieliśmy jeszcze polanę z ułożonym z kamieni okręgiem i literą H - lądowisko dla śmigłowca, najprawdopodobniej górskiej służby ratowniczej, na którym pasło się stado koni :O. Po zejściu z odnogi szlaku prowadzącego na sam szczyt, droga znów wiodła przez las. Po dojściu do owej polanki okazało się, że nie ma tam już koni. Za chwilę jednak znaleźliśmy zguby, albo one znalazły nas? Szliśmy spokojnie ścieżką, aż nagle zobaczyliśmy ów stado w środku widnego lasu. Konie luzem, w tym klacz ze źrebięciem. Były nami wyraźnie zainteresowane. Wystraszyliśmy się, nie powiem. Niby konie ludzi znają, nie atakują, ale jakoś tak nieswojo nam się zrobiło. Szybko zaczęłam szukać wzrokiem jakiegoś długiego kija, aby w razie czego zachować bezpieczny dystans. Podniosłam go delikatnie z ziemi, przełożyłam do drugiej (mniej widocznej) ręki, aby nie prowokować zwierząt (nie wiadomo jak są traktowane, może mają złe doświadczenia i taki widok obudziłby w nich strach). I spokojnym (tylko pozornie
) krokiem szliśmy dalej ścieżką. Jeden z koni szedł nam wyraźnie na spotkanie. Serca zaczęły nam walić, zeszliśmy łukiem ze ścieżki (dobrze, że było gdzie), ale on wyraźnie zmierzał w naszym kierunku. Nie znam się na mowie ciała koni, starałam się go obserwować i nie prowokować. Kiedy do mnie podszedł powiedziałam coś do niego łagodnie, uspokajając bardziej siebie niż jego. A on dotknął mojego ramienia chrapami. Nieśmiało pogłaskałam jego głowę, nie mając odwagi na dalsze pieszczoty
. Przeszliśmy kilka kroków, a on za nami. I znowu chrapy... Powoli odległość między nami zaczęła rosnąć, a my poczuliśmy się bezpieczni. Zrozumieliśmy, że było to przyjazne spotkanie. Być może był to zwiadowca, który chciał sprawdzić czy nie zagrozimy źrebięciu, albo po prostu towarzyski zwierzak, który chciał się z nami przywitać. A my zachowaliśmy się tak nietowarzysko
. Grunt, że ruszliśmy w dalszą drogę.
Droga w mniej przyjemnym odcinku przecinała dość stromy piarg, kiedy to usłyszeliśmy grzmoty nadchodzącej burzy. Od strony kontynentu zbierały się ciemne chmury, sam szczyt lśnił jeszcze w słońcu. Przed nami spory kawał drogi do pokonania, nie wiemy w jakim terenie (czy odsłoniętym), więc perspektywa burzy mało nas bawiła. Przyspieszyliśmy kroku by skrócić maksymalnie powrót do domu. Widoki na powrocie były piękne, ale z ww. powodów nie wyciągałam już aparatu, aby nie wydłużać zejścia. Widać było imponujące, groźne urwiste skały. Droga na szczęście była poprowadzona w taki sposób, że w osłoniętym, zadrzewionym terenie szybko traciliśmy wysokość schodząc dość stromą, ale wygodną ścieżką, co trochę mnie uspokoiło. Spadło nawet kilka kropel wody, które jednak w takim terenie były niegroźne, a nawet stanowiły miłą ochłodę.
Kiedy byliśmy już na wysokości Karmen, zaraz przed zabudowaniami, spokojnym krokiem szliśmy w dół. Nagle TŻ, idący pierwszy, odskoczył jak oparzony w tył wpadając na mnie. Zanim się zorientowałam o co chodzi, zobaczyłam pomiędzy moimi butami węża (tak myślałam) - dużego, bo grubego o średnicy ok. 5 cm. Po chwili powoli schował się w zaroślach obok ścieżki. Byliśmy przejęci, bo generalnie wyznawałam zasadę (popartą dotychczasowym doświadczeniem), że to stworzenia płochliwe i nie atakując/zaczepiając ich, schodzą nam szybciutko z drogi. Tutaj jednak było tak blisko, że bez problemu miał nasze łydki w zasięgu. Nie wiedziałam co to za stwór, widziałam tylko jego środkowy odcinek, gładki i brązowy. Z pewnością mogłam stwierdzić tylko, że nie była to żmija (co potwierdziłam potem w domku, przeszukując szybko sieć - poskok też ma wzór zygzaka). Gładkie ciało (bez wzoru) kojarzyło mi się z padalcem, no ale nie pasowała wielkość (ciąg dalszy identyfikacji nastąpi
). Przejęci tym spotkaniem poszliśmy do Oazy na lody. Jak tylko skończyliśmy je jeść i weszliśmy do pokoju, burza nadeszła nad Orebic, za chwilę i Ilija utonęła w chmurach i pewnie strugach deszczu...