Część XII. Dzień 10 – Z flagą Monako w tle…sponsorem tego odcinka jest Gripex Max, Neurofen Forte i plasterki Aromactiv…
Po wczorajszych wrażeniach, murach Dubrownika i pogodzie, która dała nam w kość czas najwyższy na…. PLAŻĘ
To już powoli koniec naszych wakacji. Wyjazd zbliża się nieubłaganie. Musimy już myśleć o pakowaniu, o godzinie wyjazdu, o… pamiątkach dla rodziny
Otóż to. Wiedząc, że czasu tak niewiele, postanowiłam wybrać się rano po zakup pamiątek. Sklep miałam wybrany od dawna, to moja mjenjalnica i jednocześnie sklep z pamiątkami.
Znajduje się on tutaj:
https://www.google.pl/maps/@42.9758594, ... 56!6m1!1e1 i ma jakże wdzięczną nazwę „Fijola”.
To tak urocze miejsce, że zasługuje na poświęcenie mu kilku słów więcej.
Właścicielka jest energiczną, piękną kobietą, władającą bardzo dobrze językiem angielskim. Będąc tam wielokrotnie (i to nie tylko moja opinia, ale znajomych także) mieliśmy wrażenie, że właścicielka jest jakby z innej bajki. Taka otwarta, z uśmiechem na twarzy, ale jakże inna niż Chorwatki. Coś w niej było nietypowego. Jak ktoś kojarzy film „Pod słońcem Toskanii” to być może będzie wiedział o co mi chodzi.
Sklep z pamiątkami, który cudownie pachnie lawendą już od progu, ale znaleźć tam można też i torebki, pościele a także wspomnianą możliwość wymiany walut. Styl tego miejsca przywołuje na myśl Prowansję. Biel w połączeniu z fioletem, delikatne zdobienia, pamiątki niewyglądające jak najtańsza chińszczyzna, tylko rzeczywiście starannie wykonane.
Ceny – uważam, że bardzo niskie, np. lawendowy woreczek 15 kn, większa rybka lawendowa ok. 20 kn.
Zdecydowanie polecam tam wstąpić. Najlepszy sklep z pamiątkami, z jakim miałam do czynienia.
Po kupieniu woreczków z lawendą w kształcie m.in. rybek, sówek, bucików, i zwykłych woreczkowatych woreczków, a także stateczku na kamyczku, który został wykonany z łupinki orzecha, poszłam dalej w poszukiwaniu kolejnych giftów
Idąc główną ulicą Bana Josipa Jelacica w kierunku portu, dochodzimy do tego miejsca:
https://www.google.pl/maps/@42.9756583, ... 312!8i6656 . W sezonie było tu coś na kształt mini-knajpki reklamującej się jako dania regionalne/kuchnia lokalna. Skusiłam się i weszłam tam w poszukiwaniu dżemów lub innych domowych przetworów, które nadałyby się na prezenty z Cro.
Hm… atmosfera wewnątrz… dziwna. Przede wszystkim pusto, od progu atakuje mnie menadżerka (?), która zaczyna mi wyjaśniać, co sprzedają, omawiać potrawy, które przygotowuje jakaś pani w kuchni. W końcu udało mi się przerwać jej monolog i zapytać o to, co mnie interesowało, czyli dżemy. Oczywiście, mieli je. Malutkie słoiczki, a ceny… jak za wiadro dżemu
Udało mi się jakoś wymiksować, choć natarczywość pani sprzedającej była straszna. Jakoś się nie dziwię, że zawsze tam było pusto
Postanowiłam dżem figowy kupić w warzywniaku po drugiej stronie ulicy:
https://www.google.pl/maps/@42.975647,1 ... 312!8i6656 (w sezonie stoisko stoi obok tego zielonego busa) . Mieli tam i dżemy i krążki z suszonymi figami. Dokładnych cen nie pamiętam, ale były akceptowalne.
Potem jeszcze tylko spożywczy Konzum (
https://www.google.pl/maps/@42.9756349, ... 312!8i6656 ) i kupno kiełbasy salami dla dziadka (przetestowana wcześniej – mega dobra
, taka z białym nalotem z wierzchu, ozimska – jeśli nie przekręciłam nazwy). Dziadek zasłużył, w końcu to on zajmował się moją kocią zgrają podczas naszej nieobecności.
A, no i najważniejsze – jeszcze kupno morskich stworów, którym łby trzeba było znów obrywać
, ale tym razem mniej niż poprzednio, bo tylko na dwoje.
Tak obładowana wróciłam do… Fijoli, żeby jeszcze kupić prezent jednej babci, o której zapomniałam.
Tak, teraz można już wracać do apartamentu i szykować się na plażę.
Skoro to nasze ostatnie plażowe podrygi, to nie ma już co ryzykować i obieramy kierunek jedyny słuszny – Duba
ale przyjmujemy założenie, że jakby na Divnej było miejsce do plażowania, to zatrzymujemy się tam.
Pogoda tego dnia była nietypowa w porównaniu do całego naszego pobytu, bo niebo było lekko zasłonięte chmurkami, za to było dość parno. W drodze na plażę nawet zaczęło kropić. Ale przecież w Chorwacji deszcz długo nie pada, więc jedziemy dalej, nie wracamy do apartamentu. I to była bardzo słuszna decyzja, bo już godzinę później smażyliśmy się na plaży, jak na patelni, choć w powietrzu czuć było, że coś dziś się z pogodą zadziać może. Po cichu nawet liczyliśmy, że wreszcie zobaczymy, jak w Cro wygląda burza
Oczywiście wylądowaliśmy na Dubie, a nie na Divnej, ale o powodach tego stanu rzeczy pisałam w poprzednich odcinkach. Nie żałujemy. Mamy tu swoje miejsce i Duba jest dla nas divna
Jak to na koniec wyjazdu, trzeba zrobić wszystko to, czego do tej pory się nie zrobiło, albo wszystko to, co się zrobiło tylko bardziej intensywnie. My zrealizowaliśmy wszystko.
Było:
pływanie
nurkowanie
zbieranie kamyczków
podziwianie
I niestety mało zdjęć zrobionych. Każdy chciał się maksymalnie nacieszyć wodą, pogodą, a nie latać z aparatem.
Uchwyciliśmy tylko jeden ciekawy obiekt pływający
Tego dnia my-kobietki postanowiłyśmy też wyrównać swoją opaleniznę (w sensie G. się zbrązowić po całości, a ja chociaż zarumienić
eh te uroki jasnej karnacji… ). W każdym razie czekałyśmy na dogodny ku temu moment, bo akurat tego dnia przed nami rozłożyła się rodzina z dzieckiem. Ale dziecko jak to dziecko – jeść musi, więc było bardziej niż pewne, że zbiorą się szybciej niż my
Gdy to w końcu nastąpiło, u nas też nastąpił pewien proces, mianowicie – zrzucania gór od bikini
Nasmarowane kremami z filtrem walnęłyśmy się na materace i zapomniałyśmy o bożym świecie. Tylko nasi panowie nie zapomnieli
i bacznie obserwowali to, co się w ich niedalekiej okolicy działo
My też co jakiś czas kontrolnie zapuszczałyśmy żurawia, czy przypadkiem znów jakieś dzieci nie lecą się rozkładać obok, ale na szczęście tego dnia na plaży było bardzo mało ludzi.
Co więcej, za naszym przykładem poszło ¾ pań
Nie minęło pół godziny, jak można się było rozglądać w lewo, w prawo i każda kobietka zrzucała górę od bikini, i to niezależnie od wieku
Byłyśmy dumne, że tak się nam udało zmotywować pozostałą część płci pięknej
W pewnym momencie usłyszałyśmy, że coś się dzieje. Jakieś podniesione głosy, nasi panowie od razu wrzucili nam chusty i góry od strojów, bo widzieli co się święci. Otóż jakaś pani w wieku 60+ zaczęła ochrzaniać po kolei wszystkie opalające się topless kobiety, które leżały na plaży. Jedna się zakryła i ją zignorowała, my też się zakryłyśmy, a jedna pani 40+ schowała się w wodzie na czas „krucjaty”
Owa awanturnica podeszła do starszego małżeństwa, które od kilku dni przychodziło w to samo miejsce, rozkładali się obok nas i pływali. Byli w podobnym wieku, więc pewnie liczyła, że znajdzie w nich poparcie. Oni jednak nie byli zainteresowani dyskusją. Co prawda chorwackiego nie znam, ale z tonu głosów dało się wyczuć, że raczej kazali jej iść i dać innym ludziom święty spokój. Pani krzykaczka gdyby mogła, to walnęłaby na kamyczkach focha z przytupem
Wiecie jaki to był zabawny widok, kiedy ona przeleciała na drugi koniec plaży w okolice knajpki, a wszystkie panie od razu znów zrzuciły z siebie wszystko z góry, a ta, co się schowała – wyłoniła się z wody
Panowie oczywiście pocykali nam zdjęcia, ale raczej na forum się nie nadają
Gdy już wszyscy stwierdzili, że na dziś starczy, a w zasadzie panowie patrząc na nasze kolory stwierdzili, że nam wystarczy, ruszyliśmy w drogę powrotną do Orebica.
A jak droga powrotna, to znów okazja do cyknięcia Divnej z góry. Aparaty w dłoń i jazda:
Prawię cię mam…Kurde, krzywo…Ha! Tak, jest. Mamy cię, Divna W domku, jak to w domku, mycie, prysznice, prania etc. A jak mycie, to rozbieranie się…
Otóż, moi drodzy, ja i G. mogłyśmy zostać reprezentantkami Monako i strój w barwach narodowych nie byłby nam potrzebny
Gdy ubrałyśmy inne doły niż stroje kąpielowe, tak pięknie wystawały nam białe kolory, które odznaczały się na tle cudnej czerwieni oblewającej nas od szyi po miednicę…
Śmiechu było co nie miara, ale też i zastanawiania się, jak to możliwe, skoro każda z nas nasmarowana kremem z filtrem, opalanie miało miejsce ok. 14:00 a słońce nie było tak ostre, jak w dniach poprzednich. Dodatkowo to nie był nasz pierwszy dzień wakacji, tylko prawie ostatni. W końcu doszłyśmy do wniosku, że to pewnie przez tą pogodę „przedburzową”, bo ewidentnie od rana coś w powietrzu wisiało.
Potem chichraliśmy się jeszcze bardziej, gdy my położyłyśmy się plackiem na plecach, a panowie spryskiwali nas panthenolem w piance. Teraz wyglądałyśmy jak dwa bałwany
a moje piski, bo ta pianka zimna, to pewnie w marinie słyszeli
Na ten dzień miałam jeszcze jeden plan chytry – Korcula by night. Niestety, mój jakże sprytny umysł nie zauważył, że jest po sezonie i taxi boat pływają rzadziej. No żesz kurde
A miało być tak pięknie…
Nie dawałam jednak za wygraną i zaciągnęłam Pana Kierowcę do portu z nadzieją, że może lokalni za jakąś opłatą pływają na Korculę i nas tam podrzucą, a potem odbiorą. Udało mi się nawet znaleźć takowych delikwentów, ale stawka 200 kn w jedną stronę, trochę zwaliła mnie z nóg…
Zatem cytując klasyka: cały misterny plan w pi..u
Dobra, nie poddam się tak łatwo. Ma być romantic, ma być dobre jedzenie, ma być miły wieczór we dwoje: jedziemy do Borka, do konoby prowadzonej przez rodzinę Matusko. Znajdowała się ona przy niewielkiej plaży, a z jej tarasu był piękny widok na morze. Mogliśmy obserwować, co się działo z pogodą i jeść.
No właśnie, jedzenie. Powiem tak: POEZJA. Najlepszy wybór jeśli chodzi o restaurację podczas całego pobytu. Było PRZEPYSZNIE
Zamówiliśmy na przystawkę talerz różnych smaków m.in. tuńczyk, kapary, anchois, pasta rybna (80 kn). Wyglądało to tak:
Ja oczywiście wzięłam do tego wino białe robione przez rodzinę Matusko. Nie ukrywam, że znawca ze mnie żaden, albo mi smakuje, albo nie. To było najlepsze białe wino jakie piłam w życiu
Kupowałam na kieliszki, summa summarum wypiłam ze ¾ butelki.
Na drugie wzięliśmy talerz mięs (160 kn), do tego były przepyszne frytki z ziemniaków. Mięsa – świetne, ale do końca zjeść się tego nie dało, tak było dużo.
Jak się najedliśmy, mogliśmy podziwiać spektakl, który zaczął się na niebie. Na razie bez grzmotów i bez deszczu, same błyskawice. Niemniej woleliśmy nie ryzykować powrotu w ewentualnej ulewie, więc powoli czas się zbierać. Jeszcze tylko kupiłam butelkę tego wina, które piłam i zarządziliśmy odwrót.
Przyznam, że coś wolno mi szło wracanie do auta. I jakoś tak za wesoło mi było, i za gorąco, i za duszno…
No, ale przecież się nie upiłam, prawda?
W drodze powrotnej zaczęło padać, ale nie była to jeszcze ulewa, więc spokojnie dotarliśmy do Orebica.
Podczas naszej nieobecności G. i L. przygotowali sobie krewetki i urządzili spacer po Orebicu i też podziwiali to, co się działo z pogodą:
Po naszym powrocie nadszedł czas na picie winka, pogaduchy. Ale mój stan się nie poprawiał, wręcz było gorzej. Starałam się dzielnie towarzyszyć, ale odpływałam i to chyba niekoniecznie w objęcia Morfeusza…
Z racji, że noszę soczewki, moja ekipa jest poinformowana, że jak zasypiam, to trzeba mnie gonić, żeby soczewki zdjąć. Tym razem osobą goniącą mnie był L. . Jak grzeczna dziewczynka posłuchałam się i poszłam, a potem wróciłam na miejsce mojego dogorywania. W końcu, gdy rzeczywistość zaczęła stawać gdzieś obok mnie, L. zaczął się orientować, że to chyba coś więcej niż parę % za dużo.
Lód w szmatę, na kark i do łóżka – dorobiłam się mini-udaru.
Potem jeszcze pamiętam, że za coś przepraszałam Pana Kierowcę, a potem już mi się film urwał...
Tym zakończył się dzień przedostatni.
A co w kolejnym odcinku?
- czerwono nam
- mokro
- pożegnanie z morzem
- obcowanie z tradycją
Do zobaczenia