Tak więc rozpoczęło się regularne leniuchowanie i wystąpił syndrom urlopu rodzinnego. Czyli: śniadanie, wyście nad wodę, przyjście na obiad, znowu wyjście nad wodę, potem wejście do tej wody, wyjście z niej itd...
(uczciwie mówiąc jedynym przerywnikiem urozmaicającym tą nude były wizyty w kiblu i w sklepiku, który cudownym zrządzeniem losu - i pary zaradnych Chorwatów- był w tej małej dziurze zwanej Kośljun.
I tak kuźwa w kółko by było od początku pobytu gdyby nie.... solidna burza, jaka nadeszła w nocy z poniedziałku na wtorek (czyli drugiego dnia).
Grzmiało, lało, znowu grzmiało i cały czas lało aż do prawie południa we wtorek.
Pierwsze co mi przyszło wtedy do głowy, to zapiski Helen jak jej bora trochę zepsuła pobyt w lipcu. Brrrr....
Ale! Przecież bora i burza to nie tylko zła pogoda. To również przejaśnienia i te fantastyczne białe obłoki na niebie!
Wystawiam nos "na dwór"- bory ni ma.
Czyli git- nic nam chyba nie pofrunie, więc nie muszę znosić kupy ciężkich kamieni, żeby przytrzymały namiot, aby nie stał się latającym dywanem.
(byłoby to konieczne w razie bory, bo nijak za cholerę nie dało się wbić w ziemię ani szpilki ani tym bardziej śledzia- takie pierońsko-kamieniste podłoże tu mają).
Jak tylko się skończył prysznic z góry (namiot prawie 20- letni, ale test zdał na 6!, kampingowi właściciele "huła huła" z Tesco mieli smutne miny i... chyba mokre tyłki...) zbieramy manele i zabieram naszą trójkę w te pędy na objazd okolicznych włości i dalsze rozpoznanie.
Okazuje się to znakomitym posunięciem, gdyż akurat się wypogadza i...nieba! Są te fotogeniczne, pagowskie chmurki "od Helen"....
Tak więc "mom com chcioł" i "żem hepi".
Dla takich widoków tu jechałem- nie dla moczenia dupska w wodzie i smażenia się na ostrym słońcu.
Jedziemy polną, żwirową drogą na skróty- o ile można to tak nazwać.
Droga prowadzi przez grzbiet oddzielający dolinę kończącą się w mieście Pag od wybrzeża południowego- wzdłuż rozległych salin (wciąż pracujących). I w tej dolinie jest zielono- kontrast z ową suchą, wielką kupą kamieni na północy wyspy.
Takie niby nic, ale jednak właśnie tu- na tej Księżycowej Wyspie to jest jak oaza.
Można by rzec, że jesteśmy "po drugiej stronie wiatraków" (odniesienie do wspomnianego już wielokrotnego gapienia się przeze mnie na Pag z wybrzeża lądu).
Jest ciepło, robi się powoli coraz goręcej, są chmurki, jest jeszcze rześko, nie ma kurzu (po przejeździe drogą szutrową w niedzielę ponad plażami, auto nadawało się do mycia...) i można spokojnie "chłonąć" wyspę.
I da się cyknąć coś sensownego- zwłaszcza, że płycizny przybrzeżne zatoki uwydatniają ową fantastyczną zieleń wody.
A więc nie jest tak źle.