Tia, dzisiejszy odcinek można by zatytułować: "W poszukiwaniu kempingu-widmo/nie-widmo"...
Decyzja o wyborze Pagu zapadła nagle i czasu na przeinformowanie się z Grecji na Pag i to co na nim w ogóle jest (oprócz kupy kamieni i piachu oczywiście) było dokładnie tyle co nic- czyli...jeden wieczór.
Net i ciach ciach- cropla jak zawsze pomocna.
Wlazłem też na wyszukiwarkę kampów, bo nastawiliśmy się na kampy jako że mieliśmy tym razem wielki namiot made in "Żagiel Gdynia" (przeleżał w domu kilkanaście lat, gdyż mój tatko nie umiał go jakoś zmontować do kupy, gdyż nie było ani rysunku ani instrukcji, tak więc z konieczności "konstruktorem" zostałem ja- uporałem się z tym tematem jednak dość szybko). Na jakiejś niemieckiej stronie był rating kampów na Pagu i tu właśnie znalazłem info o kampie TONI.
Skopiowałem mapkę i wszystkie dane na lapka, ale że akurat drukarka nie działała, więc nie miałem tego drukiem (okazało się to nie lada kłopotem).
Po zjeździe z Ostarijskich Vrat pędzimy do Paklenicy -Starigradu, gdzie odwiedzamy znajomą plażę na której byliśmy 3 dni w 2009r.
Fajnie jest odwiedzać stare kąty i powspominać.
Tym razem nie ma burzy i ulewy- ani na zjeździe z gór, ani na dole.
Jest piknie i czyściutko- 3-4 białe chmurki nad górami tylko dodają ozdoby.
Mijamy Intersealowe Seline i zawijamy wokół zatoczki, aby po chwili spojrzeć z odleglejszej perspektywy na góry nadbrzeżne- to jedno z ładniejszych spojrzeń na wybrzeże w tym kraju.
W końcu wjeżdżamy na Pag. Po raz pierwszy widzę Góry Dynarskie z tej strony- jakby od morza i z tej odległości.
Fajnie!
Kontrast jest duży, zwłaszcza Pagowski, gdyż od lądu wygląda to jak jedna wielka kupa kamieni i piachu, a tu niespodzianka- Pag potrafi być zielony i ma nawet małe laski i łąki!
Są to jednak raczej oazy i teraz naszym zadaniem jest znaleźć taką oazę na kampie Toni- który podobno jest w gęstym lesie z dużą ilością cienia.
Nawiedzamy miasto Pag (z krótkim postojem na tzw. pierwsze zderzenie) i aby od razu zapoznać się z okolicą jaka nas będzie interesowała- jedziemy drogą u podnóża skał, wzdłuż kolejnych plaż od miasta ku Bośanie, a potem już owym szutrem.
Mijamy ciekawą Dubrawę- gdzieś tam w dole są bardzo fajne mini-plaże, które mnie szczególnie interesują, bo są wokół piękne kamienie i skały.
Potem Swięte Duchy i inne tam takie.
Novalija mnie nie zainteresowała zbytnio- nie lubię takich miejsc za bardzo...
Jedziemy teraz już na "nasz" kamp, który gdzieś tu powinien być...
Ale jakoś nigdzie nie ma!
Dziwi mnie nieco brak tablicy.
Mijamy inne kampy- jedziemy na najdalszy na północ półwysep i kampu Toni dalej nie ma...!
Zaglądamy na 2 kampy, ale to co tam widzimy nas odstrasza- zero plaży, zero luzu- pełno aut i wszystko na stromej skarpie a nade wszystko - za mało cienia, wiec nasze zapasy i nasze samopoczucie będą zagrożone.
Pełno tu maslin, to strefa chroniona z ich starodrzewem, który faktycznie jest ładny i przywołuje na myśl ....Izrael.
Ten etap początkowy kojarzyć mi się będzie właśnie z...maslinami.
(Tytuł relacji nie bez powodu zawiera takie a nie inne słowa).
Wypytuję o ten TONI, ale ani "tam, gdzie kończy się PAG"- w Lun ani w kolejnej wsi nikt nie wie- sprzedawca warzyw kieruje mnie do kolejnej wsi, ale tam znajdujemy hotel TONI...!
Kurde, co jest?
Próbuję sprawdzić na lapku, ale jak na złość, bateria nienaładowana, a wcięło gdzieś pendrive, na którym wszystko było!
Kuźwa... ale początek...w poszukiwaniu jednego głupiego kampu zjechaliśmy cała wyspę.
Coś tu nie gra, a że upał zaczyna naprawdę gnębić nasze niewyspane organizmy, więc decydujemy na założenie bazy na 2-3 dni w miejscu, które nie musi nazywać się TONI, ale musi mieć CIEŃ!
I nie być przeładowane, gdyż nade wszystko celem wakacji tym razem nie była nadmierna eksploracja, lecz cisza, święty spokój= wypoczynek (a dokładniej lenistwo i nicnierobienie) i łagodne zwiedzanie.
Takie są uroki wyjazdu tzw. rodzinnego...
Docieramy wracając już na dół wyspy do osławionego Śimuni i tego mega-kampu (o Śtrasko nawet nie myśleliśmy- to nie dla nas) o którym znalazłem same nieinteresujace mnie dane, poza jedną sprawą- mają tam super plażę jak na Pag.
Jednak realia szybko nas wyleczyły z pokusy pobytu na luksusowym mega- kampie. Nie dość, że drogo, to w dodatku masakrycznie za dużo tego wszystkiego. No niestety- szczyt sezonu i szczyt cenowy.
Jak w tym mrowisku znaleźć w ogóle własna parcelę???!!!
Trzeba by chyba chodzić z GPS-em...
Gdy na dobitkę okazuje się, że wylądowalibyśmy bardziej w lesie przy drodze niż nad wodą- uciekamy stąd natychmiast.
I to była właściwa decyzja. Trochę cierpliwości, trochę wytrzymałości i odporności na zrzędzenie towarzyszy podróży, którzy już chcą "wreszcie usiąść na d... a nie ino jeździć i jeździć"- i... w końcu na podjeździe do Pagu (o; zatoczyliśmy ładną pętelkę tego dnia!) zauważamy niewielki napis: Kamp Kośljun- 7km.
Decyduję spróbować szczęścia tutaj. Wygląda to na jakiś mało atrakcyjny kawałek Pagu- w sumie nic tu nie ma. Murki z kamienia, masa wysp na południu widziana z górki, cholernie długa prosta na dół i po 6 km widać w końcu tę wiochę, schowaną za łagodnym zboczem górki.
Najważniejszą rzeczą jest: zaparkować w cieniu (mały już zasnął zmęczony tymi jazdami poszukiwawczymi) i znaleźć kamp.
Partnerka wyprawy idzie w jedną a ja w drugą - tak będzie szybciej.
Jeden zakręt, prosta i w końcu z daleka widzę...kamień, na którym chyba pisze coś jakby... "kamp".
A pisze!
Ale jeszcze trzeba przejść kawałek, za zakrętem dopiero jest lasek, w którym ów kamp jednak istnieje (uff, przynajmniej ten!)!
Od razu idę wyszukać miejsce i dogadać sprawy.
Dwie starsze panie prowadzą ten niewyszukany przybytek spokoju.
Tak, pierwsze co się mi rzuciło w oczy to: cień i spokój- kamp był mały ale pod dużymi drzewami.
Czegóż trzeba było więcej???
Jak dla mnie to nic takiego, ale dla reszty moich uczestników znalezienie tego kampu i fajnego, ocienionego miejsca na nim (a było już ostatnie!) było na wagę złota w ten upał. Ufff...przynajmniej nie będę słuchał dalszego marudzenia a i odsunę od siebie widmo nieodszukanego kampu-widmo, który dalej mnie męczył, gdyż trudno mi było pojąć jakim cudem nie mogłem go odnaleźć.
I tak oto dobiegła końca część dojazdowa a rozpoczęła się część pobytowa, która była chyba najnudniejszą ze wszystkich moich pobytów w CRO...
A to dlatego, że po raz pierwszy pobyt miał być stacjonarny- czyli siedzenie na d... w jednym miejscu.
Dla jednych to oczywistość i norma.
Dla mnie to prawie tragedia...
Ale tak tragicznie nie było.
O czym dalej.
Pozdr.