Dzień 6 - 4.07.2019 c.d.Po chwili wytchnienia w mieszkaniu szykujemy się do drugiej w tym dniu wycieczki, która zakończy się sporymi emocjami
. Jedziemy do Koszyc, które są drugim miastem na Słowacji pod względem wielkości. Ponieważ nie zakupiliśmy słowackiej winiety na czas tych wakacji, znów jedziemy krętymi drogami (na dodatek nawigacja w telefonie męża prowadzi nas okrężną drogą przez Lewoczę). W zasadzie przydałaby się ona tylko na tę dzisiejszą trasę, więc wcale tego nie żałujemy.
Zwłaszcza że mamy okazję mijać zalew (Ruzin), nad którym moi rodzice spędzali kiedyś w starożytnych czasach, wakacje.
W Koszycach znajdujemy parking między McDonaldem a zajezdnią autobusów. Ponieważ jest już szesnasta, opłata jest pobrana tylko za dwie godziny. Nie pamiętam ile, ale całkiem niedużo.
Po drodze do starówki rzucamy okiem na synagogę,
a za chwilę mamy już widok na katedrę (św. Elżbiety).
Ponieważ mamy zamiar zjeść obiad, pierwsze kroki kierujemy do restauracji Haluškaren.
Jak sama nazwa wskazuje, serwują tu haluszki, słowacką specjalność. Jest kilka rodzajów, ale ja jadłam te klasyczne ze skwarkami i bardzo mi smakowały. Na zdjęciu z grzybami i z kiełbasą.
Po obiedzie miałam zamiar wdrapać się na wieżę Katedry, ale okazało się, że wejścia są tylko do siedemnastej.
Pozostaje nam zwiedzenie okolicy. Na przykład fontanny, która dostarcza nie tylko doznań wzrokowych ale też słuchowych. Naprawdę tam ładnie.
Dalej mamy Teatr Państwowy.
Ale obejście samej Katedry dookoła też trochę czasu zajmuje.
Szukam nietypowego detalu o którym przeczytałam w internecie. Jest! Podobno jeden z budowniczych dał upust niechęci do swojej brzydkiej i niezbyt mądrej żony umieszczając jej podobiznę pod postacią gargulca.
A tak na serio: dla osób interesujących się architekturą i dla artystycznych dusz koszycka katedra to nie lada gratka. Na uwagę zasługuje też Wieża Urbana (dawna dzwonnica) z podcieniami
oraz kaplica św. Michała.
Spotkaliśmy też ciuchcię,
a po drugiej stronie rynku jest jeszcze jedna fontanna.
Kontynuujemy nasz spacer.
Zmierzamy w stronę centrum handlowego Aupark.
Musimy jeszcze zrobić zakupy, bo jutro święto państwowe Czechów i Słowaków. Prawie u celu znajdujemy bardzo dobre lody.
Po zakupach spożywczych wracamy do auta i ruszamy "do domu". Jak wspomniałam, właśnie teraz będzie pora na emocje
. Nie ujechaliśmy chyba nawet kilkuset metrów, a tu na skrzyżowaniu w nasz samochód od mojej strony zaczyna wjeżdżać autobus
. Narobiłam strasznego pisku i już oczami wyobraźni widziałam nas zgniecionych przez autobus. Na szczęście zbyt drastycznie oceniłam sytuację. Mężowi udało się zrobić unik. Obyło się bez najmniejszej nawet kolizji, choć nie wiem jakim cudem.
Przez dłuższą chwilę stoimy, my i autobus oraz pewnie jeszcze kilka aut, ale nikt nie wyleciał do nas z krzykiem, więc nieśmiało opuszczamy skrzyżowanie. Czy była to nasza wina? Najpewniej tak, bo nie sądzę, żeby kursujący tamtędy kilka razy dziennie kierowca tak ufnie jechał przed siebie nie mając pierwszeństwa. A dlaczego my tak parliśmy do przodu? Bo skrzyżowanie wyglądało jak rondo, a widocznie było jedynie skrzyżowaniem z wysepką
. No więc przez kilka miesięcy liczyliśmy się z tym, że może jakiś mandat przyjdzie pocztą, ale się nie doczekaliśmy póki co. Tymczasem podczas powrotu ja uspokajałam oddech, a mąż martwił się czy pasażerom autobusu na pewno nic się nie stało.
To może na koniec jeszcze widoczki.