13 WRZEŚNIA 2009 Stary Nowy Most, Gdzie jesteście wodospady
Otwieramy oczęta. Za oknem leje. Szybka decyzja - kierunek Mostar. Deszcz wkrótce ustaje. Granicę przekraczamy bez żadnych utrudnień, musimy pokazać zieloną kartę.
W Mostarze udaje nam się zaparkować prawie przy moście. Wchodzimy na starówkę. Hmmmm. Myślałam, że ten most większy
.
Poza tym mam coś takiego, że jak wiem, że to na co patrzę nie jest oryginalnie stare, to jakoś mi się mniej podoba. (Takie same odczucie mam np. w poznańskiej katedrze, no ładna niby, ale ma raptem trochę więcej niż 50 lat, za to na widok szczątków witraży z 7 wieku w paryskim Museum Cluny piałam z zachwytu - takie zboczenie
). Humor poprawia mi fakt, że kamieni do odbudowy użyto ze starego mostu.
Choć spieszę donieść, że miasto podoba mi się bardzo.
Ma klimat, szkoda, że starówka nie jest nieco większa. Buszujemy po straganach, obkupuję się w kolczyki, chusty, mydełka. Zachwyca nas sklep po muzułmańskiej stronie tuż za mostem. Jakie tam cudeńka.
Siadamy na obiadku, wsuwamy mięsko, jem mięso na obiad pierwszy raz od wyjazdu z Polski. W Chorwacji to tylko plodova mora
. No prawdą jest, że dużo i tanio, ale na szczęście nie tesco
. W jednej z bocznych uliczek jest sklepik, przed owym wiszą spódnice. Wypatruję jedną i mam obłęd w oczach. (Nie znoszę kupować ciuchów, Art siłą wciąga mnie do sklepów, sam coś wybiera, ja łaskawie przymierzam, rzucam okiem, potem i tak On decyduje, czy wyglądam jak kobieta, czy ja mastodont). Rzadko mi się zdarza oszaleć na punkcie szmaty, ale tę spódnice muszę mieć. I mam
. Szaleję też na punkcie pięknego szala, ale sprzedawca twierdzi, pewnie słusznie, że jest kaszmirowy, więc cena musi mnie z owego szaleństwa uleczyć
.
Snujemy się uliczkami, podglądamy tubylców i przybyszów.
Ja sama sobie robię zdjęcie, a co
. To moje ulubione zdjęcie ląduje w awatarku.
Spacerujemy sobie ładnie, tam zajrzymy, tu rzucimy okiem i nagle... Cóż to ca dźwięk? Nieco przerażający, ciary łażą po plecach... No nic innego jak nawoływania muezina do modlitwy. Rozglądamy się (jesteśmy akurat po muzułmańskiej stronie), ale jakoś nie widzę rzucających się do modlitwy. Raczej nie przeszkadzają sobie. Na mnie za to zaśpiew ów działa sugestywnie, mam ochotę rzucić się na kolana i bić pokłony. Powstrzymuję się jednak. Niemniej przeżycie mistyczne tego dnia mnie nie ominie.
Smutne wrażenie robi na nas miasto poza starówką. Takie pokaleczone, biedne i nieładne, choć przecie pięknie położone.
No nic wsiadamy do auta i powrót.
Wyjeżdżając z Mostaru postanawiamy - zahaczymy o wodosdpady Kravica. Rzucam się w poszukiwaniu atlasu Chorwacji, zadaję pytanie, na które nota bene znam już odpowiedź (po jakiego grzyba ja pytam, skoro wiem, co usłyszę?) "Gdzie atlas?". "Został w domu". Międle przekleństwo... Mamy tylko atlas Europy, niestety niezbyt szczegółowy. Według niego żadne wodospady nie istnieją. Nadmienię niniejszym, że miałam również szczegółowe wydruki, jak dojechać do Kravicy... Postanawiam więc, że będę wypatrywać drogowskazów, no przecież muszą być, toż to atrakcja turystyczna. No niestety, albo ja jestem ślepa, albo nie do końca rozgarnięta, ale widziałam wszędzie Medżugorje, a tam to ja jechać nie chcę. Tego typu miejsca mnie przygnębiają, nie lubię sakrokomercji*. Dla mnie przeżycie religijne jest ciche.
Ale nie o tym chciałam...
Wypatruję, wypatruję, dupę memu małżonkowi o ten atlas truję. No nic nie udało się...
Pojechaliśmy. Po drodze wstępujemy do Pocitjel. Przy parkingu trafiamy na polską wycieczkę. Jest coś w wycieczkach zorganizowanych, co wzbudza moją agresję. Może okrzyki "Hela - targuj się z nim, niech ci spuści (manto, kieckę?)" "nie chce spuścić, to olej", "wsiadajcie, wsiadajcie, bo się na obiad spóźnimy". Szybko oddalamy się od nawołujących rodaków i zagłębiamy się w uliczki.
Podoba nam się. Ładny widok, tajemnicze zakamarki, ciekawa architektura.
"Wchodzimy na samą górę", "Eee nie chce mi się", "No mi też jakoś nie". Leń się włączył
.
Zachodzimy natomiast do meczetu. Z pewną taką nieśmiałością, bo nie wiemy, czy wolno wejść. Decydujemy się jednak, bo jakowiś turyści już zzuwają buty i się ładują, więc my też. Trochę trwa nim rozsupłam moje rzymianki, poza tym mam zawsze w nich paskudnie brudne nogi. Chowam brudne kopyta i wchodzimy...
Pierwszy raz jestem w meczecie. Jedyną świątynią poza katolicką, w jakiej byłam, to synagoga w czeskim Brnie (na marginesie polecam - przepiękna). Nie bardzo wiem, jak się zachować. Stwierdzam, że obojętnie, co zrobię, byleby z szacunkiem, a będzie ok.
Przekraczam próg i ... coś cudownego czuję pod stopami, dywan... Mięciutki, fantastycznie delikatny, obłęd, dotyka mnie lekka metafizyka...
Stoję zachwycona i się rozglądam, tak sobie chwilę rozważam ekumenicznie.
Czas wracać do Drvenika.
Wracamy i co widzimy. Deszcz leje... No co jest z tą pogodą chorwacką. Przeczekujemy w domu. Pod wieczór się wypogadza. Wychodzimy na spacer, Art robi foty, a ja się rozglądam, wdycham, chłonę, smakuję.
Po jakimś czasie mam ochotę posmakować i wchłonąć coś konkretnego. Dzwonimy do Polski, w celu uzyskania prognozy długoterminowej. Pogodynka w postaci mojego ojca potwierdza nasze obawy - jakiś niż rozlał się nad Europą i nie zamierza puścić. Podejmujemy więc decyzję, że nie przedłużamy pobytu w Drveniku i jutro odmeldowujemy się. Przed nami ostatni wieczór w Chorwacji.
Lądujemy w knajpce, która od początku robiła na nas dobre wrażenie. Zostało nam nieco kun. No przecież ich nie zabierzemy do kraju złotówki. Trzeba uwolnić futrzaki, a czyż można lepiej wydać pieniądz niż na jedzenie. W moim mniemaniu nie
Zasiadamy, dostajemy kartę. Zamawiamy kalmary z grilla i litrową butlę białego wina. Obsługuje nas Dotykowy Kelner. Nadałam mu to osobliwe przezwisko, bo za każdym razem, gdy do nas podchodził, klepał Arta po ramieniu. Biedny małżonek był nieco zdezorientowany
. W oczekiwaniu na jedzonko proszę Arta, żeby pokazał mi w aparacie zdjęcia, które zrobił. Gdy Dotykowy zobaczył aparat w naszych rękach, stwierdził, że na pewno chcemy uwiecznić tak ważną chwilę w naszym życiu, jaką jest zjedzenie obiadu. Nader chętnie proponuje nam zrobienie zdjęcia. Art ma minę osłupiała, a mi w to graj. Mówię, że oczywiście, że koniecznie, że natychmiast, że bardzo chcemy, że jaki on miły...
No i mamy zdjęcie... (Art do dziś się go wstydzi
)
Kalmary zacne, choć nadal wspominamy czule Pana Kamarada. Obalamy butelkę wina, potem jeszcze domawiamy troszku napitku. Humory nam dopisują, już wspominamy wakacje. Bardzo nam miło. Pojawia się Dotykowy z dwoma talerzami z ciastkami, stawia przed nami i mówi, że to prezent od firmy. Jesteśmy miło zaskoczeni, zjadamy... No cóż świeże to one były tak z dwa dni temu, ale po pierwsze są całkiem smaczne, a po drugie jak wiadomo, darowany koń nie ma zębów
. W końcu obżarci i opici dowlekamy się do domu.
W nocy budzi nas burza. To znaczy, to że budzi się Art nie jest niczym niezwykłym, ale że ja się budzę, znaczy, że burza jest potężna (mam taki sen, że można mnie wywieźć, sprzedać, przerobić na salceson, nie przeszkodzi mi to w pobycie u Morfeusza). Wali w Jadran, wali w Biokovo. Boska aktualizacja danych trwa w nieskończoność i jest bardzo intensywna. Chwilami jest jasno jak w dzień. Jestem wielbicielką burz (no dobra wysoko w górach nie lubię), więc walcząc ze snem przez chwilę przyglądam się żywiołowi. Po chwili jednak stwierdzam, że bez przesady, aż tak nie hałasuje, można iść spać. Art patrzy na mnie ze zgorszeniem.
Kolejny odcinek będzie już ostatnim
* a propos sakrokomercji - w tym roku w czasie wakacji zahaczyliśmy o Licheń - przerażenie ścięło mnie z nóg, nie, tego się nie da opisać, to trzeba zobaczyć...