5 września 2009 - Lekarz, burza i mój kamarad
Budzę się i lecę sprawdzić moją pręgę... Poszła dalej. Domagam się natychmiastowego konsylium. Art proponuje raczej psychiatrę, ale wsiadamy w Corsika i do Orebiča.
Na szczęście pogoda zrobiła się kapryśna, bo inaczej musiałabym jakiegoś borakowego znachora szukać. Wieje okrutnie...Idą czarne chmury. Oznacza to dwie rzeczy, po pierwszy dziś nie poplażujemy, po drugie Art będzie zdzędził, marudził, smęcił... Setkę razy usłyszę "Te chmury mnie niepokoją..." albo "A będzie ładna pogoda, no powiedz, że będzie..."
W drodze do Orebiča łapie nas burza, prawdziwe oberwanie chmury, świata nie widać, wycieraczki nie nadążają ze zbieraniem wody, jedziemy rwącą rzeczką, a nie szosą. Mijamy dwoje motocyklistów - bidaki
.
Gdy wyjeżdżamy z przełęczy nad Orebičem deszcz ustaje, a naszym oczom ukazuje się obłędny widok. Granatowe niebo - błękitny prześwit - granatowe morze.
W Orebiču szybko znajdujemy ambulatorium. Dwie przemiłe lekarki lekceważą moją dolegliwość. Nie rozumiem, przecież mnie ugryzło... Zapisują antybiotyk, tłumaczą mieszaniną chorwackiego, niemieckiego i angielskiego, że mogę wszystko, tzn. kąpać się, opalać etc. Wystawiają rachunek 200 kn. Ja jestem przeszczęśliwa i już zupełnie zdrowa
. Antybiotyk wykupujemy w aptece przy głównej drodze, kosztuje nas to aż 15 kn. Art dopytuje się, czy już ma z głowy mnie i moje idące prosto do serca zakażenia - bezczelny, nieczuły
. Z lekka się obrażam
. Chora byłam, cierpiałam, życie zagrożone, a On taki .... (Nasze ubezpieczenie zwróciło nam co do grosza, a nawet więcej, bo przelicznik kuna - złoty, był korzystniejszy, gdy oni przeliczali, niż gdy my płaciliśmy, zarobiliśmy jakieś 50 groszy - złoty interes
).
Wracamy, a w Boraku...leje, wieje, duje, huczy. Po wyjeździe z tunelu widzimy jak pioruny walą w morze. Świetny widok. Uwielbiam burze, więc pasę oczy niesamowitym spektaklem. Słyszę po raz kolejny "Ale będzie jeszcze ładna pogoda, no bo żeby była". Weźcie mi go
Dziś dzień przenosin do dużego apartamentu. Mamy teraz prawdziwe salony. Dwie sypialnie, dwie łazienki, kuchnię z salonikiem, jeszcze jeden pokój z 5 łóżkami (raczej go nie używamy). Dwa tarasy. Za wszystko płacimy 500 euro za 4 osoby za 9 nocy. Myśleliśmy, że uda nam się coś utargować, ale jak tu targować, jak Pani mówi, czy dobrze, a my jak te osły przytakujemy, że tak. Tajemnicą na zawsze pozostanie dlaczego nikt z nas się nie odezwał. Ja tam się targować nie umiem (taka ułomność), ale reszta myślałam, że bardziej bezczelna. No nic za takie przestrzenie, to chyba nie jest najgorzej.
Takie mamy widoki z okna.
Na początek okazuje się, że w kibelku przy sypialni KiM przy sedesie leje się woda. Oczywiście nikt nie chce pójść powiedzieć. Idę po Panią. Mówi, że wie, o tym, ale wygląda na bardzo bezradną. Chłopaki mówią, że naprawią, tylko potrzebują czegoś tam. Pani przynosi coś tam, kibel naprawiony. A Pani w podzięce przynosi nam kawę, winogrona i figi. Kiedyś byłam kawoszem i niejedną kawę piłam, ale takiej pysznej nigdy. Kawa jest parzona w tygielku z odrobiną cukru. Żłopiemy na wyścigi, a szybkość pochłaniania świeżo zerwanych owoców imponująca
. To była uczta, nie wiemy, że nie jedyna tego dnia
.
Idziemy na obiad do drugiej knajpy. Wygląda bardzo zachęcająco. Nazywa się Dalamtinska Kuča. Przychodzi Pan, przynosi menu i pyta skąd my są. Mówimy prawdę. Pan wyrywa nam karty i mówi, że gdzieś po polsku to on ma. Znika, za chwilę przynosi nam wymiętą kartkę, na jednej stronie jakiś nieudany wydruk komputerowy, na drugiej odręczne, polskie bazgroły, na szczęście czytelne. Pan mówi nam, że to napisał jego kamarad, pewnie go znamy. Patrzymy po sobie. Skąd my mamy znać jego kamarada
. A Pan na to Kamarad Makłowicz
.
Zamawiamy, my z Artem kalmary z grilla, a KiM krewetki. Czegoś tak pysznego nie jadłam. Niebo w gębie. Ekstaza. Mlaszczemy, ciamkamy, cmokamy. Jesteśmy bardzo zadowolonymi ludźmi. Już wiemy... budżet zostanie nadszarpnięty, bo tu trzeba przychodzić pewnie codziennie. Tym bardziej, że po obaleniu litra białego wina, dostajemy jeszcze połówkę gratis
. Chciałam zamówić jakiś sok, bo niby antybiotyk i te sprawy, ale jak Pan Kamarad (tak go ochrzciliśmy) usłyszał, że sok. Popatrzył na mnie ze zgorszeniem, zatoczył koło ręką i powiedział coś mniej więcej "Dookoła same winnice, a wy chcecie pić sok". No na taki argument nie miałam odpowiedzi. Żłopałam wino i dobrze mi było.
A antybiotyk działał cuda, odżyłam, choć pręga zbladła dopiero po kilku dniach. Trzeba mi było tic taci kupić
.