1 września 2009, na prawo Nin, na lewo Zadar, na środku Šibenik, zwiedzania dzień pierwszy
Idziemy spać tuż po zmroku, a słońce zachodzi przed 21. Rano o 7 ... szczygiełki. Pobudka jest nieco dziwna, budzimy się na łóżku wodnym! Dziwne, przecież mamy duży welurowy materac, co prawda dmucha się go wieczność, ale śpi się wygodnie. W tym roku, dzięki Dobrym Ludziom mamy nawet elektropompkę i Art nie musi napełniać "pontonu" zawartością swych płuc. Ki diabeł? To już jasne, jest dziura. Złowieszcze sssssssss mąci spokój poranka. Art próbuje naprawić plastrem, nawet coś to daje. Pakujemy Corsika i wiooo.
Naszym celem jest Nin. Jedziemy przez mało uczęszczane drogi, z daleka podziwiamy Pag. Dojechawszy, parkujemy pod murami. Czas na zwiedzanie. Pogoda idealna.
Miasteczko podoba nam się bardzo, łazimy po nim godzinę.
Na mnie wielkie wrażenie robi maleńka "katedra". Jest urocza, czytałam, że to nie katedra kolońska, ale nie sądziłam, że to takie małe. Podoba mi się bardzo.
Przed budynkiem moim oczętom ukazuje się jakiś piekielnik
Diaboliczna rzeźba przedstawia byłego gospodarza. Niestety słoneczko prosto w obiektyw i zdjęcia nie wychodzą
.
Po rekonesansie ruszamy dalej ... cel Zadar.
W drodze zamierzaliśmy zobaczyć jeszcze słynny Kościół św. Mikołaja, ale w natłoku wrażeń... zapominamy o tym. Rzucam kilka luźnych uwag na temat naszej inteligencji...
W Zadarze nie podobają nam się ceny parkingów, więc postanawiamy zaparkować tam, gdzie tubylcy. Znajdujemy ulicę oddaloną pięć minut piechotką od kładki pieszej do Starego Miasta i tam wmanewrowujemy się pomiędzy auta z blachami ZR. Oglądamy dokładnie, czy nie ma zakazu parkowania, parkometrów, czy za szybami aut nie leżą karteczki. Wszystko wygląda OK. Ruszamy na podbój.
Mnie najbardziej podobają się wyligane (po poznańsku - wyślizgane) kamienie. Muszą ślicznie wyglądać w deszczu. Staram się nie wybić sobie ząbków, więc stąpam dość ostrożnie i tak wykonuję czasem coś na kształt tańca połamańca.
Docieramy do Głównego Rynku.
Wchodzimy do kościoła św. Donata. Masywna budowla, piękne drewniane sklepienie.
Kierujemy się na nadbrzeże w celu posłuchania morskich organów. Wcześniej jednak spotykamy wielki poruszający się niebieski okrąg z bateriami słonecznymi, ale nie wiem, co to jest, podejrzewamy, że kalendarz? Nie do końca mamy rację. Nazywa się to Pozdrowienie dla Słońca. Więcej info
tu
Ale już są organy. Siadamy, słuchamy - ciekawa sprawa.
Wracamy do miasta i siadamy w kafejce. Z uporem maniaka żądam prirodej limonady (polecanej na forum przez maslinkę), próbuję i wiem... To będzie przebój napitkowy!!! Art jest wierny oranginie. Łazimy jeszcze chwilę, bez specjalnego celu. Robimy zakupy w Konzumie, odwiedzamy kantor. Kierujemy się do auta, jest jeszcze wcześnie i zdecydowaliśmy, że zaliczymy jeszcze Šibenik.
W drodze do tego miasta zatrzymujemy się na plaży za Brodaricą, na popas.. Zatrzymujemy się, gasimy silnik, otwieramy okna i - atakuje nas oszałamiający hałas. Cykady dają czadu. Na początku jestem przerażona, ale po chwili zaczyna mi się nawet podobać. Zjadamy nasz obiad - chleb ze smarowidłem, na deser wskakujemy do wody. Plaża i okolica nie podoba nam się wcale.
Wjeżdżając do Šibenika haniebnie kluczymy w poszukiwaniu darmowego parkingu. Ponosimy porażkę, więc opłacamy postój i w drogę.
Wydawało się nam, że Šibenik to nic takiego. Każdy tylko katedra i katedra... Wchodzimy na Starówkę - natychmiast wpadam w zachwyt. Schodki, uliczki, zaułki, balkony, tarasy.
A katedra jest przepiękna.
Przed wejściem zaopatrzyć się można w chałat, by goliznę nieco przykryć. Bardzo dobry pomysł, bo choć nie jestem fanatyczką, to jednak przykrótkie gacie, gołe brzuchy i dekolty do pasa nie przystoją w świątyni. Siadamy i odpoczywamy pasąc oczy. Pięknie.
Spacerując po zakamarkach, napotykamy śpiące kocisko.
Podchodzimy na palcach, by go nie zbudzić, nad uchem kusimy "kici, kici", a bestia nawet uchem nie zastrzyże, o otwarciu ślepia nie wspomnę. Lekko przestraszona mówię: "Może on nie żyje". Nachylamy się więc, w celu obserwacji ruchu klatki z piersiami. Rusza się.
Powoli czas zjeżdżać na bazę. To był długi dzień, pełen wrażeń.
W planach był nocleg w Šibenika na kempingu Jasenovo, jednakże Art stwierdza, że chce jechać dalej, gdzie "będzie pohled". No to szukamy miejsca na namiot z widokiem. Jedziemy, jedziemy... tu źle, tu nie tak, tu za blisko, tu za daleko, ten za duży, tamten za drogi... Dojeżdżamy aż za Primošten. Nie widać naszego kawałka ziemi. Nagle drogowskaz, szybki skręt i pojawia się szuter... Jeździmy po końcu świata. "Nie tu mi się nie podoba" - słyszę. Muszę przyznać, odważnego mam małżonka, tak ćwiczyć moją cierpliwość.
Nie odzywam się jednak. Jestem zarzucana pytaniami typu "No gdzie jest tu jakiś fajny kemp?" Pomylił mnie z Internetem. Afera wisi na włosku. Jedziemy, jedziemy przez trawy i wyjeżdżamy... w środku mariny nieoznakowanej tablicą miejscowości. W końcu decyzja, trzeba wrócić i zatrzymać się na jednym z tych mniej doskonałych kempingów.
Lądujemy w miejscowości Blato na kempingu Blato. Na pewno nie jest to miejsce na spędzenie wakacji, natomiast na jedną noc, jak najbardziej. Kemp położony jest bardzo blisko Jadranki, do morza jakieś 400 metrów, hałas od aut w nocy spory. Ale jednak: tanio, pustawo, czysto, przyjemnie, kameralnie. Towarzystwa dotrzymywał nam rudy kocur, o spojrzeniu zagłodzonego biedaka i 2 słowackie rodziny.
Wieczorkiem idziemy usiąść nad morzem, oglądamy zachód słońca piwkujemy i spać.