Niedziela, dzień drugi (4 lipca 2010).
Dziś w Polsce wybory. Cieszę się, że mnie tam nie ma... Mam poważniejsze sprawy na głowie.
Nadia w nocy znowu miała koszmary, gorączka w ogóle nie spada, ja jestem znowu wykończona. Wieści z domu też nie najlepsze (w czasie naszej podróży ojciec przeszedł ciężki zawał, jest po operacji, czuje się fatalnie, mocno gorączkuje). Odechciewa mi się tych wakacji chyba. Choć po wczorajszej wizycie jestem znacznie spokojniejsza. Bez porównania. Jednak lekarz i podjęta decyzja udania się po pomoc, znacznie koją skołatane nerwy. Wczoraj nie przesadzałam z szaleństwami Nadii w wodzie. Tym bardziej, że jest dość poirytowana swoim stanem, szybko jej się nudzi, nie cieszy się morzem tak, jak zawsze. No ale mam się dziwić? Kiedy nos zapchany i gorączka mnie też nic nie cieszy. Najważniejsze, że mam zapasy Nurofenu, przepisany syrop i krople. Będzie dobrze. Musi być! Znowu zaczynam się katować myślami od rana... :-/
A ranek piękny! Cudowny! Co wcale nie jest takie oczywiste, jak się okazuje. Wczoraj spotkani na dziedzińcu willi Austriacy, nasi sąsiedzi z balkonu obok, wyznali nam, że mamy wielkie szczęście co do pogody. Siedzą tu już dwa tygodnie i przez 10 dni NIE BYŁO POGODY! Byli zdegustowani i bardzo smutni. Nawet nie wściekli, smutni po prostu. W tym czasie podobno było deszczowo, straszliwie wiało i słońca nikt nie widział. Wygląda więc na to, że dnia 2 lipca przywieźliśmy na Pag piękną, słoneczną pogodę, która miała trwać przez cały nasz pobyt a może i jeszcze dłużej...
Tym bardziej więc uwieczniam poranki na tarasie:
To ujęcie już widzieliście w innej perspektywie, ale każdego ranka mnie oczarowuje. Wyjątkowej urody kamienne progi wychodzące do wody i główna uliczka promenady ciągnąca się wzdłuż całego Mandre. Ta pusta przeszklona budka to cukierenka z piekarnią razem. Zaczyna żyć tuż przed czwartą rano, i założę się, że te pachnące bułki czuć na sąsiadujących z Pagiem wysepkach - Silbie i Olib (widocznych bardzo dobrze z tarasu).
Po śniadaniu i partii leków sprawiedliwie rozdanych
postanawiamy się ruszyć stąd. Cel: szukanie NASZEJ WŁASNEJ plaży
Też tak macie, co? W każdym nowym miejscu, po oswojeniu i zaznajomieniu, zaczynamy się niespokojnie wiercić i węszyć. No bo przecież nie mamy zamiaru leżakować jak stare wino pod domem! Bo przecież nie zamierzamy uwalić się na tej kupie ludzi (swoich zresztą
, kiedy jest tyle do zobaczenia, tyle do zjeżdżenia, tyle do odkrycia! No bo przecież musimy odkryć coś swojego, tylko naszego, żeby mieć wspomnienia chociażby. Nie istotne trudy dotarcia gdzieś tam. To akurat mamy dobrze opanowane. Nawet z 1.5 rocznym dzieckiem! Nie dla nas ostępy, górskie szlaki, przepaści nad morzem... Kto kiedyś dotarł do Stolac na Rabie, wie o czym mówię
Kto dotarł tam z dzieckiem na ręku, z wózkiem pod pachą, z całym majdanem - tym bardziej wie, o czym mówię. A kiedy już tam dotarł i zobaczył to, co ja, co my, kiedy tam pierwszy raz w życiu dotarliśmy - wie, że było warto. Się pocić, sapać, klnąc i złorzecząc, że ja dziękuję za takie wakcje. No. Więc nie dla nas Adaś Miauczyński. My musimy coś przez krew i łzy
A że wciąż w pamięci miałam obłędne zdjęcia Nero (tak bardzo Ci chciałam za nie podziękować, nawet nie masz pojęcia, jak!
) - musiałam znaleźć te miejsca, te ujęcia, te kadry. No musiałam i już.
Więc ruszyliśmy w kierunku Novalji. Tuż za Kolan, po wyjeździe na prostą jest surowa równina. Trochu straszno, ale wiem, że wyspa jest też zielona, więc nie jest tak przerażająco. Po prawej stronie cały czas Velebit, nad lądem się chmurzy, ale przedziwnie chmurzyska każdego dnia zatrzymują te cudne góry, i do nas dociera już tylko słońce w czystej postaci. Jest zjazd na Sv. Duh. W prawo i dół. Ostro nawet. Są trzy drogi, ta na wprost... wprost do wody. Ta w lewo omija plaże i wyprowadza nas znowu na główną, a ta w prawo? Dobra, nie dziś. Wybieramy opcję najprostszą z prostych - po prostu Sv.Duh. Dziecko słabe, jest blisko, droga nie męczy, dojazd prosto na ręcznik. Jest też spory camp. W tej dziczy samochody stoją w szuwarach, sporo samochodów. Różne nacje. Naszych najwięcej
Prymitywna wiata, to bramka. Młody wychodzi, my pokazujemy, że się tylko rozejrzymy. Wpuszcza. Jest też jakaś restauracja. Nawet spora. I oblężona. O matko, skręcamy w lewo i coraz więcej nas...
Łagodne i bardzo łagodne zejście do morza, drobne kamyczki i, mimo tłumów, przeczysta woda. To mnie tu zawsze urzeka w tej Cro. Zdumiewa zawsze. Czystość morza przy brzegu.
Na termometrze 38 stopni. Jest godzina 10.30. Nieźle. Nie mam pojęcia, jak to się działo, że mogliśmy kiedyś w takim upale leżakować po 6 - 8 godzin?! Zgroza! No ale czas PRZED Nadią był totalnym oszołomstwem
Rozkładamy się tuż obok samochodu. Znaleźliśmy nawet miejsce, że uda się zrobić parę fotek tak, by ktoś nie wszedł w kadr
Nie jest źle. Zostajemy. Dziś lajcikowo. Dopóki Nadia nie wydobrzeje na dobre.