Sobota, 10 lipca 2010 (wyjazd)
Kartki pisałam do 1 w nocy. Siedziałam na tarasie, dopalały się tealighty a ja nie mogłam przestać gapić się na morze...
Było mi niewyobrażalnie smutno.
W tzw. międzyczasie - pakowałam nas. Zawsze to robię, kiedy cały dom już śpi. Kiedy wiem, że mogę sobie w swoim tempie pomyśleć, poukładać, bez napinki i ciśnienia. Oczywiście na drugi dzień padam ze zmęczenia, ale przecież nie jestem kierowcą, więc nie muszę aż tak bardzo się wytężać.
Jest 8 rano. Piękny dzień wstaje. Ale to już nie nasz dzień, nie dla nas. Mandre też już nie nasza
Wszystko spakowane, poupychane kolanami, jeszcze muszelki od Mario, - Kiście kielichów raczej zostawimy w wazonie u Ksenji, Nadia, przecież zwiędną po drodze. - A dlacedo? - Bo zwiędną, będą brzydkie. - A dlecedo? - Tu pożyją dłużej, a Ty weźmiesz muszelki, będą Ci przypominać Mario, tak? - Tak, mamusu, a dlacedo?
I tak bez końca. Kocham to
Bagaży tyle, jakbyśmy stanowili 9 - osobowy team (kto jeździ z małym dzieckiem, wie o czym mówię
), zniesienie tego wszystkiego z drugiego piętra wysokiej willi nie należy do łatwych zadań.
Jeszcze tylko rzut oka na kuchnię, żeby nic nie zostało w szafkach, szafeczkach, szufladach. Nic nie ma? Kurczak jest w zamrażalce, damy go Ksenij, jest świeży, może im się przyda. A jak nie, zje Dita
Łazienka - wszystko oczyszczone.
Druga łazienka - pusto.
Druga sypialnia (tam była nasza baza olejkowo-balsamowa) - elegancko, nie zostało nic.
Taras - pranie wyschło, do walizki!
Ręczniki, parea, i masa innych bzdur - tak, już, nie ma co się oglądać, w drogę!
Ksenija już czeka na dole. Ostatnio narzekała na złe samopoczucie. Zaawansowana ciąża daje jej w kość. Upały bynajmniej nie pomagają. Boże, jak ja nie lubię pożegnań...
Ściskamy się bez słów. Życzę bezbolesnego porodu i szybkiego powrotu do 'żywych'. Ksenija nachyla się nad Nadią, i rozmarza się przez chwilę. - Marzyłam o dziewczynce, ale już się pogodziłam, że to będzie chłopiec. Następnym razem będzie dziewczynka. Musi być. Chciałabym, żeby była taka rezolutna i fajna, jak Ty - mówi do małej. Śmiejemy się przez łzy.
Widzi, że trzymam w ręku kartki. Proponuje wysłanie: - I tak przejeżdżam koło poczty, to żaden dla mnie problem. Oddaję pocztówki i zapewniam, że jeśli jeszcze kiedyś Pag, to tylko u niej. Jest miło i szczerze.
Dowidjenia! Good bye! Have nice trip!
I co, już? Już. Po bólu. Dobrze, że mam okulary. Mandre, Kolan, Šimuni, Pag, paški most... I co? Już? Po wszystkim? Tak szybko?
Od Pagu w kierunku paškiego mostu, masa zatoczek, miejscowości, gdzie morze styka się górami. Są zupełnie inne iż te od strony Bosany. Łagodne, białe, wyślizgane słońcem, gładkie. Kolor morza tylko potęguje to wrażenie. No i to, że jest ranek... Zdjęcia nigdy nie są piękniejsze niż rankiem właśnie.
Zatoczki jednak nie w moim stylu. Zbyt blisko jest druga strona gór. Czułabym się osaczona, jak w pułapce. Ja jednak muszę mieć czym oddychać. No ale czy to teraz ma jakieś znaczenie...?
Ruiny zamku, które widać tuż przy paškim moście, wpisuję na listę tego 'co koniecznie trzeba' następnym razem. Uzbierało się tego już sporo... Ciągną tam, widzę, pielgrzymki. Same polskie rejestracje...
Po drugiej stronie drogi Pag-Zadar, kapliczka. Szeptem sobie z Nią rozmawiam, proszę o spokojną drogę do Wiednia. Chwileczkę tylko.
My ku lądowi, ktoś w głąb morza...
Nie brookliński most bynajmniej
, ale piękny w swej prostocie.
I co, już? Ale że co? Już nie ma Pag-u?! To już ląd?! Kiedy słyszę z tyłu słodkie: - Mamusu, a gdzie jest Ksenia? Zalaz tam do niej wlócimy? - odwracam głowę. Nie, nie wrócimy, żabko. Wracamy już do domu.