... dzień jednak krył w sobie pewien haczyk...
Po czterech (tym razem!) godzinach plażowania w absolutnym spokoju, nie zmąconym nawet przelatującym na niebie ptakiem, i o dziwo, nie zmąconym najmniejszym podmuchem wiatru (choć w nocy był bora bora i dzień wcale się pięknie nie zapowiadał), zaczęliśmy się zbierać. Plażującym za skałką Słowakom pomachaliśmy z góry i ruszyliśmy pod jeszcze większą górę.
W samochodzie Nadia natychmiast zasnęła. Kochane dziecko
Wymyśliłam naprędce, że jedziemy do Lun. A co! Dziecko śpi, więc nie ma sensu za chwilę budzić ją w Mandre. I pomysł był świetny, owszem, gdyby nie to, że... nie wzięłam ze sobą aparatu! Matko święta, jak ja się wkurzyłam! Wczoraj zrzucałam zdjęcia do laptopa, a potem zaczęłam ładować baterię. I tak się ładowała pięknie do teraz. Aparat miałam, a jakże, szkoda tylko, że pusty... Fak!
Nie będę więc tworzyć literatury, kiedy nie mogę tego zobrazować, wybaczcie... Powiem Wam tylko, że wiocha urocza. Droga do niej prowadząca, jeszcze wspanialsza! Nic tam nie ma, nic się nie dzieje, za to jest przestrzeń! O raty, dużo przestrzeni, jest powietrze, jest prawdziwy wiatr od otwartego od morza, jest jak... nad Bałtykiem
Nie przesadzam. Bardzo mi go jakoś przypominało. Być może dlatego, że morze tam właśnie ma inny kolor, że są te ławki samotnie stojące nad skałkami (w tym momencie miałam w pamięci zdjęcie Helen
, samotna, biała, metalowa ławeczka w dawnym stylu... I tak szłam i rząd tych ławek jeszcze się ciągnął dalej i dalej...
Nie pokażę Wam tego, niestety. Takie mam wspomnienia z Lun. Brudno strasznie w marinie przy brzegu, gęsta zielona zawiesina. A, no i pyszne lody w budce. I już, cały Lun
Wróciliśmy do Mandre. Nie spodziewałam się, że Lun jest tak daleko... Jednak odległości na wyspach, mimo iż małych, całkiem inaczej są odczuwalne. Kręte drogi potęgują wrażenie masy kilometrów, a to tylko ułuda przecież... Lubię to.
Wróciliśmy i stały rytuał. Odpadł punkt z mierzeniem gorączki, więc jest trochę szybciej
Rozkoszujemy się wspaniałym zachodem słońca, choć dziś owianym chmurą.
Z postanowieniem, że do końca pobytu już żadna inna, dziś atak na Porat
W ogrodzie dokazuje Dita i siostrzeńcy Ksenij. Dita jest już po kąpaniu o zachodzie słońca, to też jej zwyczaj. Kiedy rano wstaje biegnie wprost do wody i szaleje tak, że od razu się budzimy
Wieczorem też się chłodzi. Jest urocza. Tak, jak cały ogród Ksenij.
Wyjście z dziedzińca willi wygląda właśnie tak:
Więc kierujemy się do Antka i do Mario nieustannie podziwiając botaniczność Mandre
te odlotowe kolby graniaste..., jak to było, Helen?
Kiedy zostajemy powitani za wszystkimi honorami, jak na stałych bywalców przystało
, Mario ofiarowuje Nadii mini maskotkę - latającego, zielonego kucyka. - Hvala - ta mu na to a Mario spływa rumieńcem
Nie mogłam więc zrobić nic innego, jak oblać tę scenę wielką karafką wina i zamówić krewety tygrysie, mniam!
Coś, co tygrysy lubią najbardziej... Palce lizać!
A ponieważ się teraz skatowałam na własne życzenie, idę powiedzieć małżowi, że jutro robimy krewetki! Podlane oficie winem
Dobranoc, smacznego