Wtorek, dzień czwarty (6 lipca 2010)
Noc spokojna, kolejna bez gorączki. Za to wiało tak niemiłosiernie, że o mało okien nie wyrwało! Przekonaliśmy się, co znaczy bora bora, choć lata temu na Rabie już tego zjawiska doświadczyliśmy... Jest bardzo niebezpiecznie. Nie wyobrażam sobie, co się tu dzieje jesienią, kiedy wiatry się nasilają a deszcze nawiedzają wyspę co chwila? Strach pomyśleć!
Nie zmrużyłam oka przez całą tę noc. Zrobiło się o wiele chłodniej, morze zmieniło kolor, jest grafitowe, wzburzone i kłębią się białe bałwany. I zjawisko przedziwne, nie ma NIKOGO w zatoczce koło willi! Nikogo!!! Wszystkie zostawione w nocy karimaty, koce, słomianki porwał wiatr.
Słońce już wysoko, ale nie wygląda na to, żebyśmy mieli dziś spokojne plażowanie. Chociaż...?
Nadia wreszcie wróciła do 'żywych' i cieszy się tak, jak powinna. Wreszcie zobaczyła, że jest nad morzem, wreszcie jest sobą! Boże, jak dobrze, jaka ulga...
Wiadomości z domu też lepsze. Ojciec wychodzi ze szpitala, jest już lepiej...
Jedziemy wreszcie na NASZĄ zatoczkę. Wreszcie mamy coś 'swojego'
I w zasadzie na tym mogłabym skończyć opis tego dnia, bo oddawaliśmy się błogiemu nicnierobieniu, bez ciśnienia, bez łażenia gdziekolwiek, bez jeżdżenia. Była tylko zatoczka i my, my i zatoczka, zatoczka i my....
zaczęliśmy się instalować
kocham ten kolor morza...
tak wyglądało nasze obozowisko:
prowizoryczny namiot nadal tam stał, ale przez kolejne trzy dni nie pojawił się nikt... Na powitanie wyszedł nam maleńki krab Sebastian (ten z bajki od Ariel) i od razu rozbudził w Nadii wyobraźnię: - Mamo, a cy są tu lekiny? A klokodyle? A pająki? Nie, dziecko, nie. Mam nadzieję...
))
No i się zaczęło! To ulubiony środek transportu Nadii - Taksówka wodna, czyli jak skutecznie uniemożliwić mamie równomierną opaleniznę
a potem już tylko tak:
zmiana taksówki, autoholowanie do brzegu:
i tak kilka godzin...