Ze Stefano czeka nas długi zjazd aż do Barisciano. Po lewej stronie mamy dolinę po prawej kręcą się wiatraki. Droga gładka jak stół, tylko nogę zdjąć z gazu i jechać i jechać. Przez miejscowość nawigacja próbuje przeprowadzić nas takimi drogami jakby nie wiedziała, że jedziemy camperem. O nie nie – te jej numery to my już znamy dlatego jedziemy własną drogą do głównej. Potem skręt w lewo i po kilku kilometrach w prawo by znowu wjechać w góry – to tylko taki przerywnik był.
Tu znowu widać skutki trzęsienia ziemi. Niby są miejscowości, ale te domy nie wyglądają różowo. W pewnym momencie zastanawialiśmy się czy będziemy się musieli wrócić czy też zmieścimy się pod rusztowaniem podtrzymującym dwa domy znajdujące się po przeciwnych stronach drogi. Ani rusztowanie, ani budowle nie wyglądały za solidnie, więc strach było wjeżdżać. Spoglądamy w górę – dach i okienko przejdzie to z drżeniem serca jedziemy. Wyboru wielkiego nie mieliśmy, bo była to jedyna droga (może dałoby się jeszcze jakimś sporo nadrabiającym objazdem do nich dostać) do kolejnych miejscowości, które mieliśmy w planach.
Nie wiem jak tu było kiedyś, teraz jest smutno i przygnębiająco. Domy takie jakieś słabo trzymające się, sporo pustych. Drogi z pofalowanym asfaltem, czasami na szerokość jednego samochodu, bo reszta asfaltu zniknęła. Wokół plątanina polnych i szutrowych dróg – wiele nie potrzeba by się tu zgubić.
Droga wije się częściowo doliną, częściowo zboczem – myśleliśmy, że pojedziemy bliżej kolejnego pasma gór, które było widać w oddali z Campo Imperatore – niestety trochę nas dzieli, a ponieważ nie jesteśmy na dużej wysokości widoki nam umykają. Do tego jeszcze prześlicznie świecące słońce akurat z tej strony sprawia, że w sumie niewiele widzimy poza porośniętymi lasem zboczami.
W Collarmelle znów przecinamy główną drogę raz z jednej raz z drugiej strony, by w końcu po kilku takich mijankach znaleźć się na drodze prowadzącej do Pescina. Powoli przestajemy ufać drogom oznaczonym znakiem 3,5t. Okazują się być wąskie, strome i kręte gdy tuż obok biegnie piękna, płaska prosta droga. To nie, my musimy sobie skracać brrr – czasami naprawdę ciężko bywało – w takich momentach tęskniliśmy do naszego poprzedniego osiołka T4.
Ale nic, najważniejsze, że przejechaliśmy – jesteśmy teraz na terenie Parku Narodowego Abruzzio – może jeszcze nie całkiem bo dzieli nas od jego granicy jeszcze dziesiąt kilometrów, ale czujemy się jakbyśmy byli już tuż tuż. Jeszcze tylko objechać kilka górek – raz na zachód, raz na wschód – choć w linii prostej wydaje się być na wyciągnięcie zaledwie ręki. Park ten rozpościera się na obszarze blisko 45 tysięcy ha częściowo w Abruzji (90%) i częściowo w Molise. W znacznej części pokryty jest lasami – podobno żyją tu niedźwiedzie, wilki i inne dzikie koty – nie spotkaliśmy.
Po wjechaniu na Passo di Diavolo (1400) robimy dłuższy odpoczynek. Jest szlak – tylko te pierwsze krople… Niedługo potem popsuła nam się pogoda już zupełnie – padać jednak nie padało, ale nadciągnęły bardzo ciemne chmury, które zakryły zbocza.
Mimo, że jest tu trochę miejscowości po drodze raczej nie widać by kwitła tu turystyka przed duże „T”. Wioski raczej mniejsze, hoteli nie widzieliśmy – może postanowili choć część gór pozostawić takich dzikich.
Przez Pescasseroli docieramy do Opi, jest AdS na obrzeżach miasteczka wznoszącego się na wzgórzu. Oj ta pogoda…
Czeka nas kolejna wspinaczka na Forca d’Acero. Długi podjazd stosunkowo wąską, krętą drogą wśród gęstego lasu. W sumie już południe Włoch a tu takie klimaty? Tylko czekać kiedy z lasu wynurzy się jakiś zwierz.
Jako, że pogoda nam dziś mocno nie dopisuje postanawiamy jechać bezpośrednio do Cassino – może tam będzie lepiej? – w końcu to kilkadziesiąt kilometrów dalej w dodatku miejscowość znajduje się w kotlinie. Jak rzekliśmy tak pojechaliśmy – pierwsze co rzuciło nam się w oczy to gwar i zgiełk – już od tego zdążyliśmy odwyknąć. Trudno i to trzeba jakoś przeżyć jeżeli chcemy się dostać na pobliskie wzgórze.