Widzisz, Tony, okazuje się, że Tonowe palmy są super!
21 lipca (czwartek)/22 lipca (piątek): Droga przez mękę do raju Tak jak wspomniałam, najgorsza część podróży dopiero przed nami. W nawigację mamy wklepany cel, którym jest coś na kształt campingu; miejscówka położona dość wysoko nad Jeziorem Ochrydzkim. Spodziewamy się pięknych widoków, ale i utrudnionego dojazdu, jak wynika z opinii portalu na B., z którego korzystaliśmy przy rezerwacji.
Jednak aż takich trudności nie przewidzieliśmy...
Przejeżdżamy przez wieczorną Ochrydę (oj, dzieje się tutaj, niedługo przyjedziemy zakosztować nocnego życia na starówce
) i przed miejscowością Sveti Stefan odbijamy w wąziutką dróżkę, która po krótkiej chwili zamienia się w szuter. Niestety, koszmarny szuter
Jest nierówno, dziurawo i stromo
Małż znowu zaciska szczęki
i stara się jechać tak, żeby nie uszkodzić auta. Im wyżej jesteśmy, tym droga jest gorsza - coraz więcej sporych luźnych kamieni
Humoru nie poprawia lisek, który przyszedł się z nami przywitać. Wręcz przeciwnie, wzmagamy czujność, obawiając się, że zza kolejnego drzewa w każdej chwili może wyskoczyć sarna. Podjazd trwa może 10 minut, ale mnie te minuty potwornie się dłużą... Co chwilę jakiś kamień uderza w podwozie. W końcu widzimy oświetlone zabudowania; jesteśmy na miejscu.
Małż niby się rozluźnia, ale zdecydowanym głosem mówi, że on tu nie będzie codziennie podjeżdżał; prześpimy się i jutro poszukamy czegoś nowego
No pięknie, co on gada - myślę.
Ale prawda jest taka, że ja też nie wyobrażam sobie codziennych podjazdów naszym dość nisko zawieszonym samochodem. Teraz chcę tylko odpocząć, napić się piwa, przespać się... Martwić będziemy się później.
Kiedy parkujemy, zza domku wychodzi uśmiechnięty mężczyzna - gospodarz Zoran. Chyba musieliśmy mieć zabójczy wzrok (Małż na pewno
), bo pierwsze zdanie, jakie pada z ust Zorana to:
There is another road. Mam ochotę go uściskać
Okazuje się, że nawigacje (każda, próbowaliśmy różnych) uparcie prowadzą wąską szutrową drogą, podczas gdy istnieje lepszy dojazd, w większości wyasfaltowany, w części poprawiony przez Zorana i jego rodzinę
Od jutra będziemy korzystać z tego wariantu.
Zoran pokazuje nam nasz bungalow (pierwszy z brzegu) oraz oferuje pomoc przy noszeniu bagaży (grzecznie odmawiamy; mamy kilka kroków, damy radę) i zaprasza na rakiję (dziękujemy i mówimy, że nie obiecujemy, że dzisiaj, bo padamy ze zmęczenia, ale jutro na pewno się z nim napijemy
).
Pierwsze wrażenie po wejściu do domku jest takie sobie. Bardzo mało miejsca w pokoju; zastanawiam się, gdzie upchniemy wszystkie bagaże.
Łazienka, z kolei, jest spora. Szkoda tylko, że nie pomyślano np. o parawanie oddzielającym prysznic od ubikacji:
Minę mam nieszczególną
:
Ale już zaraz zacznie mi się bardzo podobać
Być może to zasługa małej czworonożnej gospodyni, która przychodzi nas przywitać
:
Ma na imię Rajne, jest wyjątkowo słodka i mądra
Do tego zna kilka języków
, w każdym razie rozumiała, kiedy mówiłam do niej po polsku
A może to kwestia wygodnych foteli przed domkiem, w których można odprężyć się, otworzyć piwo i wreszcie odpocząć po długiej podróży...
Przed naszym bungalowem na razie parkują dwa auta na węgierskich blachach, ale jutro rano sąsiedzi wyjeżdżają i postawimy tu sobie Maździaka
Zaczynamy się organizować w nowej przestrzeni, w której przyjdzie nam spędzić najbliższe 5 nocy.
Za dobę płacimy 46 euro i mamy do dyspozycji domek z łazienką oraz ogólnodostępną kuchnię. Nie wiem, dlaczego oboje byliśmy przekonani, że w bungalowie mamy aneks kuchenny. Stąd moje początkowe rozczarowanie. Ostatecznie wspólna kuchnia okaże się miłym miejsce do spędzania czasu oraz integrowania się z innymi gośćmi
Kilka zdjęć z "obiektu", najpierw nocnych:
Wspólna część:
i kuchnia:
w której jest wszystko, co trzeba. Można też zamówić obfite śniadanie za 8 euro od osoby, co nie omieszkamy zrobić dwa razy
, ale jutro jeszcze będziemy dojadać zapasy.
Wygląda na to, że będziemy mieszkać na campingu czy raczej na
glampingu , choć nie w namiocie. Małż zachwycony, bo uwielbia takie klimaty; całkiem zapomniał o nerwach sprzed kilku chwil. Mnie też, po początkowym rozczarowaniu wielkością domku, zaczyna się bardzo podobać
Z każdą chwilą czuję się tu coraz lepiej, wsiąkam w "klimat" i już wiem, że będę opuszczać to miejsce z łezką w oku...
Oprócz czterech małych domków:
w "kompleksie" można wynająć pokój z balkonem w większym budynku:
(Nikt mi nie płaci za reklamę
, ale mogę uczciwie polecić, choć jest kilka mankamentów, o których jeszcze będę pisała.)
Obchodzimy "obozowisko" dookoła i z ciekawością spoglądamy w stronę światełek Ochrydy:
Nie możemy się doczekać poranka i widoku, jaki zobaczymy po otwarciu drzwi bungalowa
Już jest kolejny dzień. Śpimy dobrze i dość długo, chociaż brak klimy trochę przeszkadza... Większość nocy będzie jednak na tylko chłodna, że bez problemu obejdziemy się bez klimatyzacji.
Wyskakujemy
z domku i z rogalami na twarzach podziwiamy widok na Ochrydę
:
oraz na Jezioro:
Muszę sobie przypominać, że jesteśmy w Macedonii, bo ciągle mam wrażenie, że patrzę na Jadran
Maździak przeparkowany na docelowe miejsce:
Na campingu bardzo spokojnie:
Ruszamy do kuchni, żeby przygotować śniadanie. Rozglądamy się też za gospodarzami, ale nie możemy ich zlokalizować. Na pewno nie ma Zorana, który późnym wieczorem wrócił do domu, do Ochrydy. W kuchni pojawia się kobieta w średnim wieku, którą biorę za właścicielkę. Tymczasem jest to gość - sympatyczna Greczynka o imieniu Katerina, którą lepiej poznamy już dzisiaj wieczorem
Po śniadaniu:
jest czas na głaskanie Rajne
:
W końcu pojawia się młodsze pokolenie gospodarzy - córka i syn Zorana. Załatwiamy z Yvonne wszystkie formalności i dopytujemy o szczegóły lepszej drogi dojazdowej
Zamawiamy też śniadanie na jutro, na 9:00, co okaże się nie najlepszą decyzją... Wcale nie dlatego, że śniadanie będzie niesmaczne
Po długim gramoleniu się, wreszcie koło 11:30
jesteśmy gotowi do wyjazdu... Kierunek: Ochryda