A więc ciąg dalszy...
Przy wyjeździe z Sarande zaskoczył nas co nieco kilkudziesięciometrowy odcinek bitej, usypanej kamieniami drogi. Kurz, dziury itp. Ponoć jeszcze 2 lata temu tak wyglądała droga aż do Dhermi. Koszmar.
Ale po chwili drugie zaskoczenie. Wjechaliśmy na nowiuśką drogę. Asfalt - rewelacja. Jeździ dość sporo dużych ciężarowych autek i zero kolein. Jak oni to robią? Może mafia albańska tamtędy zaczęła jeździć.. że też u nas nie ma takiej mafii...
W Sarande przy kawie zdecydowaliśmy, że poszukiwania "tego pięknego zakątka na tygodniowy wypoczynek" zaczniemy od Borsh, jeśli nie znajdziemy nic ciekawego, to dalej Himare, a potem Dhermi i ewentualnie, mając przegląd miejscowości, wybieramy najlepsze miejsce i osiadamy.
Do Borsh dojechaliśmy ok. 17-tej... chyba.
Gdy zobaczyliśmy z góry z szosy Borsh w całej swej rozległej krasie, to nie musieliśmy nawet omawiać sprawy, wiadomo było, że tutaj raczej się zahaczymy na dłużej. Ten widok na prawdę robi wrażenie!
Najpierw trzeba było znaleźć zjazd z szosy do dolnego "plażowego" Borsh, bo część Borsh jest położona w górze przy szosie.
Nie było to takie łatwe, bo oczywiście, tak jak pisałem, drogowskazy traktowane są tam marginesowo, i chyba Borshacy wychodzą z założenia, że "kto szuka, ten znajdzie" i że w sumie trudno się tam zabłądzić. Ale my, jak przystało na północniaków, oczywiście dwa razy zjechaliśmy w złą "uliczkę", wjeżdżając komuś na posesję... na szczęście nikt do nas nie strzelał za naruszenie granic terenu prywatnego (słyszałem od kolegiznawcyAlbanii, że tubylcy są przeczuleni na punkcie własności terytorialnej... potem dowiedziałem się z czego to wypływa).
Więc trzeci raz już trafiliśmy dobrze. Na końcu miejscowości okazał się być elegancki zjazd, tuż obok stacji benzynowej i kulturalna asfaltowa droga do plaży, miejscami o szerokości trzech, góra trzech i pół, metrów.. he he.. i tu przeżyliśmy pierwsze off-roadowe apopleksje! Panowie Albańczycy na pełnym gazie i z obojętną miną uskuteczniali mijanki. Na centymetry! Nikt nikogo nie zahaczył, co prawda, ale żona w pewnej chwili chciała już wracać do Polski (zapomniała bidula o horrorze panującym u nas na drogach) i zaczęła jęczeć, że po co nam była ta durna i kowbojska Albania... he he.. zmieniła zdanie po dwóch dniach jeżdżenia... i stwierdziła, że "tu się jeździ bezpieczniej niż u nas..".. ech .. te kobiety.. kto je pojmie..
A więc, dotarliśmy wreszcie do morza. Łoł!.. kolorek wody niczego sobie. Wybaczyliśmy szybko niesfornym kierowcom ich harce i ruszyliśmy w poszukiwaniu lokum. Skończyła się asfaltówka, wjechaliśmy na ciągnącą się wzdłuż całego "plażowego" Borsh bitą zakurzoną drogę.
Po ok. 1-1,5 km pojawiły się jakieś zabudowania, nadające się na oko do wynajęcia, ot taki parterowy rozległy hotelik, jakby połączone bungalowy. Zero żywej duszy, niektóre pokoje pootwierane... hm.. ? jakby wszystkich gdzieś wywiało... coś tam mruknąłem trochę głośniej po angielsku .. nikt się nie pojawił.
Po drugiej stornie drogi, przy morzu, stała plażowa kafejka, full ludziów, wszyscy coś konsumowali (okazało się potem, że to mieszkańcy tego hoteliku właśnie spożywali coś na kształt obiado-kolacji). Spytałem kelnerki gdzie można znaleźć w Borsh nocleg, a dość miła młoda pani ze smutną i zatroskaną miną powiedziała mi, że "I'm sory, all is full... big problem to rent room". No cóż, tę gadkę pamiętałem już z Olimpic Beach, z Thassos i z innych miejsc i optymistycznie wyruszyliśmy na dalsze poszukiwania. Potem się okazało, że pani miała na myśli ich mały hotelik.. że u nich nie ma miejsc.
Jakieś 200 m dalej zobaczyliśmy malutki camping, a tuż za nim dróżkę prowadzącą gdzieś tam w oliwkowe krzaki.. w głębi sterczał dach jakiegoś domku. Po prawej - piękna rozległa plaża z palmowo-morskotrawiastymi baldachimami pełniącymi rolę parasoli plażowych. Czysto i schludnie. Kamyczki białe, morze błękitne.
Spojrzeliśmy na siebie z żoną i decyzja była już podjęta - TU. Teraz tylko jeszcze znaleźć nocleg. Wjechaliśmy w tę dróżkę na przeciw plaży i z oliwkowych krzaków wyłonił się dość pokaźny budynek, ot taki sobie, ani ładny, ani brzydki. Na tle błękitnego nieba wyglądał przyjemnie.
Brama otwarta, więc wleźliśmy. I.. tu się zaczęło. Nie wiedzieć skąd zjawiło się ok. 10 osób i zaczęli dopytywać się czy czegoś nie potrzebujemy i czy mogą jakoś pomóc. Dało radę po angielsku, bo jak się potem okazało, byli to po części Albańczycy zamieszkujący na stałe w UE. Gdy się dowiedzieli, że szukamy noclegu, zaczęła się między nimi jakaś ożywiona dyskusja, jakieś nawoływania.. po chwili pojawił się jakiś starszy pan, z wyglądu jakby właśnie wylazł z obory lub ze stajni... po wysłuchaniu problemu zaczął kręcić głową... aha.. nic nie ma.. no cóż. Ale towarzycho kazało nam czekać. Pojawił się jakiś młodszy koleś i wszyscy zaczęli tłumaczyć nam, że to szef, że na razie pokoju nie ma, ale żebyśmy poczekali... Szef po angielsku ani bum bum.. (potem za tłumacza "robił" jego 15 to letni syn, który mówił po ang. b. dobrze).
Żeby nie przedłużać: po długich "wyjaśniankach" ustalono, że dziś jeszcze nie ma pokoju, ale że będzie jutro, i że może być tylko na 9 dni, bo potem "reservation", a dziś możemy sobie przekimać w sąsiednim hotelu itp. Bardzo nam przypadło do gustu to miejsce, więc spytaliśmy czy możemy przenocować na ich terenie do jutra w samochodzie (no bo mamy autko tak przysposobione, że wygodnie śpimy w nim w 3 osoby.. Toyota Avensis Verso). Szef kazał nam zaparkować na zapleczu (na terenie sąsiada), bo tam wygodniej, nie daleko był kran z wodą (do podlewania.. no, taki do podłączania szlauchu), powiedział, że możemy skorzystać z jego prywatnej łazienki, spytał czy może zrobić nam herbaty lub kawy i powiedział, że "jakby co" to mamy "walić jak w dym".. i wciąż cieszył michę..
Rozbiliśmy "obóz" i poszliśmy się przywitać z Morzem Jońskim. Ech... cóż tu będę opisywał.. znacie to .. po długiej i trochę męczącej podróży.. plum.. plum.. i wszystkie troski i niedogodności odchodzą w siną dal... bosko.. i te górki w tle.
Szef przylazł za nami na plażę i powiedział (na migi), że mamy sobie zająć ten oto baldachim z dwoma leżakami. Hm... dopiero następnego dnia pojęliśmy, że jest to "nasz" (przynależny do pokoju) baldachim z leżakami na cały pobyt. Nieźle.
Wieczorem zerwał się gorący odlądowy wiatr. Gdy po kolacji przy butli gazowej i stoliku turystycznym chcieliśmy się już ułożyć do spoczynku w naszym wehikule, zaczęli przyłazić troskliwi goście hotelowi. Jeden przyszedł zaprosić nas na kolację, bo ich rodzina (kilkunastoosobowa) rozpoczęła grillowanie, a drugi zaczął upierać, że Kuba (nasz syn) powinien pójść do nich na tę noc, że jego syn położy się z nim, a nasz syn na łóżku jego syna. Pan był bardzo stanowczy i prawie, że mi zarzucił brak odpowiedzialności, że jako "głowa rodziny" narażam na takie niedogodności dziecko i kobietę... prawie mi się wstyd zrobiło, ale jakoś panu wytłumaczyłem, że my tak lubimy, że to przygoda itp., wreszcie, gdy zobaczył jak mamy przysposobiony samochód do spania, z lekkim niedowierzeniem i lekko nie zadowolony pogodził się z naszą odmową. Potem okazało się, że ich rodzinka (z Tirany) stacjonuje w bezpośrednim sąsiedztwie naszego pokoju i ów pan o imieniu Ben jest bardzo sympatycznym i ciekawym kolesiem, od którego dowiedziałem się wiele interesujących rzeczy o Albanii.
Już się mieliśmy spokojnie ułożyć, gdy przyszła nas "napastować" jakaś młoda pani z popłakującym bobaskiem na ręku. Okazało się, że jest żoną właściciela terenu, na którym się "rozbiliśmy", sąsiadką szefa hotelu, i zaczęła tłumaczyć po grecko-włosko-migowemu, że żona i syn mogą przespać tę noc u niej w pokoju bobaska, a starszy syn położy się z nią i mężem... zdziwiła się trochę, gdy stanowczo odmówiłem... i jeszcze kilka razy przychodziła sprawdzać czy wszystko OK i spytać, czy może przynajmniej syn pójdzie do nich...
Umęczeni tym nadmiarem gościnności i troski padliśmy jak muchy... Rano obudziło nas chrumkania pasących się w pobliżu prosiaków, a potem żałosne pobekiwanie zbłąkanej owieczki... następnie tuż przy naszym autku przewaliło się pokaźne stado owiec, baranów i kóz... hm... to skutecznie nas wybudziło.
Po turystycznym śniadanku ruszyliśmy na lokalne solarium, czyli plażę.
O 12.30 wyładowaliśmy ciuchy z autka, zakwaterowaliśmy się i zasiedliśmy w "apartamencie" na tarasie z widokiem na morze i pasące się pośród oliwek owieczki i jedną rudą krowę.
Standard pokoju - elegancki. Sympatyczne żona szefa spytała, czy chcemy, by pościel była wymieniana codziennie... hm.. trochę nas to zaskoczyło... odmówiliśmy.. bo niby po co... lubimy mieć taką trochę wymiętą "swoją" pościel.
No i zaczęliśmy nasze tygodniowe albańskie wakacje w Borshj: w dzień, do południa - kołkiem do góry (czasem kołkiem w dół) na leżaczku na słoneczku, potem obiad i sjesta; po południu zazwyczaj jakiś "męczący" spacer po okolicy lub mniej męczące wygrzewanie się w promieniach chylącego się ku zachodowi słoneczka; wieczorem pożegnanie słońca, liczenie gwiazd, szukanie meteorytów itp.
Ja lubię b. wcześnie wstawać, więc chodziłem na plażę na powitanie słońca i orzeźwiającą kąpiel, a potem z kilkoma spośród hotelowych gości łaziliśmy na "dzikie", acz przepyszne figi i "polowanie" na wielkie żółwie. Jeden z wiekowych żółwi był wielkości koła od samochodu (no.. gdzieś tak 14-stki).. niestety nie miałem aparatu.. potem już go nie spotkaliśmy...
CDN
link do albumu ze zdjęciami:
http://picasaweb.google.pl/aversjum/Albans?authkey=Gv1sRgCMbsntqPxIWHIw#