Dotarłem i ja do tego miejsca. Świetna relacja - wspaniale się czytało oraz oglądało.
Od wielu lat nie jeżdżę już w Tatry, gdyż mi tam parę spraw nie pasuje. Rozumiem, że są malutkie, a rodaków jest ok. 40mln, więc to, co ja mogę dla nich zrobić - to trzymać się od nich z daleka. Chociaż, byż może kiedyś jednak ponownie się w nie zapuszczę.
Jako że wspomniany tu był Murowaniec, a także wystąpiły propozycje, jak obejść niektóre regulacje prawne, to przyznam się i ja do niektórych grzechów młodości.
Problemy z noclegiem w Murowańcu mają bogatą historię. Swego czasu, nie przyjęty tam na nocleg, wyczaiłem pewną regułę. Po godz. 22:00 sprzątano jadalnię i o ile na wahadłowe drzwi zakładano łańcuch, to zostawiano uchylone okna, by się wywietrzyło. Cóż... nie miałem innego wyjścia i skorzystałem z tej oferty. Trzeba było tylko rano wycofać się dyskretnie przed otwarciem jadalni.
Po okresie turystycznego wędrowania po Tatrach, przyszedł czas na wspinaczki. Pamiętam jak dziś - pociąg w piątki z Katowic do Żywca o 21:25. Łapało się ostatnie połączenie do Suchej, by po północy wsiąść do - czasem totalnie przepełnionego - pociągu relacji Kraków - Zakopane.
Wybraliśmy się kiedyś we czterech (prócz mnie jeszcze Gerd, Singer i Milimetr) takim tradycyjnym połączeniem. Ok. czwartej nad ranem spacer z Kuźnic na Halę Gąsienicową i można się przepakować na łojenie. Cóż, kiedy zaczyna lać. Nie ma rady - czekamy. A deszcz coraz mocniejszy. Podchodzimy do okienka po wrzątek i robimy kolejne herbaty. Ileż ja się w tym dniu herbat napiłem... Deszcz przestaje padać ok. 18:00 i nawet przebłyskuje słońce. Wtedy pada pytanie: Był już ktoś z Was na Żółtej Turni?.. Nikt nie był - przecież tam jest rezerwat ścisły.
Pięć minut później wychodzimy ze schroniska i kierujemy się w stronę Pańszczycy. Potem w odpowiednim miejscu odbicie w prawo i żlebikiem w górę. Maksymalnie długo staramy się iść tak, by nie być widocznym z dołu. Przychodzi moment, kiedy nie jest to już możliwe i trzeba stanąć na wierzchołku. Tak, z tego miejsca jeszcze Tatr nie oglądałem. OK, robi się wieczór i trzeba szybko wracać. Spadamy do szlaku i kierujemy się na Halę. Zastanawiamy się, czy ktoś nas zdążył wyczaić na szczycie. Może nie?.. A jeśli... I wtedy Milimetr przytacza argumentację, którą później wielokrotnie w różnych sytuacjach wspominałem. Otóż - wracamy z Pańszczycy, a nie z Żółtej Turni.
A najlepszym dowodem na to, żeśmy tam nie byli, niech będzie fakt, że tam chodzić nie wolno.
Kiedy docieramy do schroniska, pogoda znów się psuje. Przed 22:00 wyrzuca się delikwentów z sali. Bierzemy nasze graty i chowając się pod daszkiem, stoimy we czterech przy murze tak, by nie moknąć. Takich jak my - bez noclegu - jest wielu, ale chowają się po salach jako waleci, koczują na korytarzach. Cóż, kiedy następuje gruntowna inspekcja pomieszczeń i nagle zaczyna nam przybywać towarzystwa. Niektórzy, już porozbierani do snu, lądują na deszczu. Wkrótce stoi nas na zewnątrz chyba ze dwudziestu. Po godzinie towarzystwo - dygoczące z zimna - zaczyna ponownie przenikać do budynku. Czekamy, aż atmosfera się uspokoi, po czym przemykamy do uchylonych okien jadalni. Trochę hałasu robimy, kiedy z niedomkniętego plecaka Gerda sypią się na podłogę menażki - na szczęście nie powoduje to żadnych konsekwencji. Noc upływa spokojnie, jeśli nie liczyć gwaru, który w pewnym momencie dobiega do nas zza drzwi jadalni. Aha - kolejna inspekcja pomieszczeń schroniska.
W niedzielę pogoda w końcu pozwala na zrobienie drogi. Nasz wyjazd nie kończy się zatem wyłącznie na piciu kolejnych herbat i udowodnionym powrocie z Pańszczycy.
Pozdrawiam,
Wojtek Franz