Część dziesiąta – z dziennika jachtowego 27 sierpnia 2016 wyjście z Loviste 6:35-wejście do Orebić 16:35 (wspomina Doktor)
Znowu płyniemy od rana.
Od bladego świtu.
Cisza.
Na morzu tylko my i łódki rybackie.
Cudownie… jest cudownie.
Kapitańska Baba w dobrym humorze. Pilnuję jej herbaty i mojej kawy.
Ja też lubię być w dobrym humorze. A nic tak nie poprawia humoru jak dobra cafe de mocca alla Mare (czyli kawa z kawiarki na może morzu).
Cudownie… jest cudownie….
A potem jest kanał.
Znaczy dalej jest miło tylko na ostro.
Nie żeby mi się to nie podobało.
Płyniemy pod wiatr.
Szkolę się nieustannie. Ale już wiem na tyle dużo, że mogę pytać o szczegóły. Ba, nawet na mapach morskich już się znam. Oczywiście, jak ktoś nauczył się w harcerstwie posługiwać się sztabówką (mapą sztabową) to i na morzu sobie poradzi.
Nic się nie dzieje, ale płynąc halsem w bajde(w morde)windzie zbliżamy się do brzegu.
Ja za sterem.
Mmmmm..... Cudownie…. jest cudownie….
Kapitan przy wejściówce patrzy czujnie.
-Załoga do zwrotu przez sztag!
-Jest załoga do zwrotu przez sztag.
-ster lewo
-jest ster lewo (potwierdzam)
- prawy foka szot luz, grota szot luz
- jest prawy foka szot luz, grota szot luz (potwierdzają szotowi (a raczej księżniczki szotowe). Róg żagla przemieszcza się z prawa na lewo.
- prawy szot foka luz, lewy szot foka wybieraj
- lewy foka szot wybieraj, grota szot wybieraj
- jest lewy foka szot wybieraj, grota szot wybieraj
- ster zero
- jest ster zero
Poszło sprawnie i rzetelnie.
Ale dopiero za drugim razem.
Za pierwszym razem kombinuję ze sterem, Wydaje mi się, że musze coś kontrować sterem, coś działać.
Błędnie mi się wydaje.
Tu się nie myśli, tylko wykonuje komendy.
Otrzymuję pouczenie i napomnienie kapitańskie. Znając regułę św. Benedykta (Słuchaj Synu nauk...) posłusznie przyjmuję do wiadomości co mam robić na przyszłość.
Nie myśleć.
Wykonywać komendy.
To Kapitan planuje manewr i mam mu nie mieszać. Nie na tym etapie wiedzy.
A potem siadam na rufie ze szklanką stabilizatora żeby przemyśleć swoje postępowanie.
Cumujemy w Orebicu z przytupem. Jak zwykle.
Ponieważ załoga zna Korculę, a ja i Księżniczka Kasia nie, więc tylko my z Kasią przemieszczamy się promem pod banderą Jadrolinia na przeciwległy brzeg poznać miasto urodzenia Marco Polo.
Miasto piękne, na wzgórzu.
Pełne turystów.
Weneckie, ewidentnie weneckie – to przecież widać. Proszę zwrócić uwage na figurę św. Rocha w tympanonie . Tyyyypowe.
Relikwie św. Rocha są w Wenecji w Scuola di San Rocco, więc wszędzie go propagowali. Tyyyyypowe.
A te zawiązane w węzeł kolumny, to takie same są w kościele San Zeno w Weronie. Tyyyypowe. Tyyyyyypoweeee.
Poznajemy miasto baaaardzo dokładnie.
W zasadzie nie ma uliczki, którą nie przeszliśmy, niektóre nawet kilka razy, żeby mieć pewność, że żadnej nie pominęliśmy.
Wracamy.
W porcie wielki lovebout podświetlony na niebiesko i tłum staruszków i turystów wychodzący z drugiego na zwiedzanie miasta.
Ciekawe ile by musieli mi zapłacić, żebym w takim luksusie się musiał męczyć. Nawet by mi nie dali posterować, no chyba, że za łapówkę.
Wracamy do Orebicia i jeszcze zwiedzamy to miasteczko.
Tym razem wieczór w porcie.
Oglądanie ludzi chodzących nabrzeżem i delektowanie się luksusem na własnym (choć na chwilę) jachcie.