Witam.
Wróciliśmy właśnie z urlopu i tak jak wcześniej obiecałam opisuję trasę. Opis jest trochę przydługi, ale ja już tak mam... Miałam jeszcze umieszczać zdjęcia, ale jednak te z trasy są kiepskie więc zamieszczam sam opis.
Wyjazd z Lublina - o godzinie 4 rano w niedzielę 31.08. (wcześniej miała być sobota, ale strasznie długo nas przetrzymali w pracy i po prostu nie wyrobiliśmy się z zakupami i pakowaniem). Ponieważ nie doszedł do skutku zakup nowego boxu - pożyczyliśmy też jeszcze w sobotę box.
Tak więc postanowiliśmy spakować się spokojnie i bez pośpiechu, przespać się i wyjechać następnego dnia o świcie. Zatankowaliśmy do pełna gaz w Lublinie i w drogę. O 7.30 byliśmy na przejściu w Barwinku robiąc wcześniej dwa postoje. Przed przekroczeniem granicy dotankowaliśmy jeszcze gaz na tutejszej stacji. Przejazd przez Słowację minął szybko i bez komplikacji. Znowu dotankowaliśmy gaz na stacji OMV przy wyjeździe z Koszyc (można tutaj płacić kartą). O 10 przekroczyliśmy granicę z Węgrami w Tornyosnemeti. Tutaj muszę sprostować informację o zakupie winiet - otóż budki na granicy gdzie kiedyś można było kupić winietę zostały zlikwidowane, a winiety można kupić na znajdującej się nieopodal stacji MOL. My na granicy wymieniliśmy 15 euro tak aby wystarczyło nam forintów na zakup winiet w obie strony (za 15 euro dostalismy ok. 3500 HUF). Przed Miszkolcem zaczyna się autostrada - najpierw M30, która potem łączy się z M3 do Budapesztu. Na pustej autostradzie depnęliśmy na pedał gazu, ale niestety pożyczony box nie był najwyższej klasy i po prostu nie dało się z nim szybciej jechać niż 130. Musieliśmy też sprawdzać co jakiś czas cybanty - bo nie wiem jakim sposobem ale luzowały się! W pewnym momencie box przechylił się na bok na bagażniku i o 150 na godz. można było pomarzyć... Tak więc nasze postanowienie kupna wyższej klasy boxu jeszcze bardziej się umocniło. O 12.40 przekraczaliśmy most na Dunaju (Lagymanyosi hid) w Budapeszcie i kierowaliśmy się na krajową drogę nr 6. Mimo wyścigu F1 nie było jeszcze tłumu kibiców i Budapeszt przejechaliśmy dość sprawnie i bez zastojów. Niestety za Budapesztem w Ercsi droga nr 6 była z jakiegoś powodu (chyba jakiś wypadek) zamknięta i policja kierowała wszystkich na skrzyżowaniu ze światłami w prawo. Objazd nie był wcale oznakowany i na najbliższej zatoczce trzeba było wyjąć mapę i sprawdzić możliwe drogi objazdowe. Ten sam problem mieli też inni kierowcy, kierowani w tą samą stronę - wszyscy studiowali mapy. Aby ułatwić sobie zadanie spytaliśmy o objazd Węgra, który też stał w zatoczce. Ten stwierdził, że jedzie do miasta Paks - a więc w naszym kierunku i zaproponował, że nas popilotuje. Co prawda ja też już znalazłam alternatywny dojazd, ale postanowiliśmy jechać za Węgrem, a za nami pojechała cała reszta ze wspomnianej zatoczki. Dojechaliśmy do drogi nr 7 w Martonvasar i dalej jechaliśmy prosto w kierunku Gardony. Niestety nasz Węgier nie skręcił tutaj w lewo aby powrócić na drogę nr 6, wobec czego za Gardony, pomachaliśmy mu na pożegnanie i skręciliśmy w lewo aby powrócić na szóstkę. Po chwili jazdy dogania nas piaskowy focus Węgra i miga światłami, wyprzedza nas i dziękuję pokazując kciuk do góry. Ale prawdziwym zaskoczeniem był kolejny gest Węgra, który stwierdził, że się zagapił i dziękuje nam za to, że skręciliśmy, a następnie poprosił abyśmy przyjęli od niego prezent. Podarował nam nowiutki atlas drogowy Węgier. Byliśmy zaskoczeni tym, ale nalegał więc przyjęliśmy ten prezent. Szkoda, że nie mogłam się zrewanżować, ale było nam bardzo miło. Dalej droga przez Węgry przebiegała bez zakłóceń. W Udvar na przejściu z Chorwacją byliśmy o 15.50.
W północnej części Chorwacji stanęliśmy na stacji INA w Osijeku (przy wyjeździe na Dakovo) i zatankowaliśmy LPG. Dalej kierowaliśmy się na Vukovar, Vinkovici i przejście z BIH w Żupanja - Orasje. Krajobraz północy Chorwacji bardzo różni się od południa – jest to płaska nizina więc drogi są proste z małą ilością zakrętów. Niestety wszechobecne pola były już w trakcie nawożenia więc zapachy tej części kraju (podobnie zresztą jak na Węgrzech) nie należą do najprzyjemniejszych. Gdzieniegdzie mijamy niezadbaną łąkę, albo jakiś zagajnik z krzakami – w wysokiej trawie widać ostrzegające przed minami tabliczki co tłumaczy powód niezadbania. Ta część Chorwacji to praktycznie puste drogi. Niestety w Bośni już tak pusto nie było... O 18.20 wjechaliśmy do Bośni i tutaj mimo wieczornej pory od razu natknęliśmy się na dość duże natężenie ruchu. Co chwila stała też policja przez co prędkość naszej jazdy była niewielka. Jednak na odcinku do Tuzli już podczas wcześniejszych wyjazdów przyzwyczaiłam się do wolniejszej jazdy - mając nadzieję, że za Tuzlą i miejscowością Zivinice ruch będzie tak jak w poprzednich latach dużo mniejszy. Niestety moje poprzednie doświadczenia i wiązane z tym nadzieje tym razem nie miały potwierdzenia. Jechaliśmy w ślimaczym tempie, co po całym dniu jazdy trochę nas to zaczęło drażnić. Znając już tą część Bośni nie przywiązywaliśmy większej uwagi do oglądania tego obszaru z okien samochodu. Nasi znajomi skorzystali z tańszej ropy i jeszcze przed Tuzlą zatankowali na INIE w Srebreniku – bez problemu można płacić w euro. Potem postanowili jeszcze na kolację zjeść jagnięcinę, więc zrobiliśmy kolejny tym razem trochę dłuższy postój. Potem dalsza jazda w kierunku na Kladanj i Olovo. W sznurku samochodów dojechaliśmy do Olovo i tutaj nasi znajomi zjechali na stację benzynową z zamiarem krótkiego przespania się, jednak bliskość Sarajeva zachęciła nas do dalszej jazdy. Wjeżdżając na górkę za Olovo mąż poprosił mnie abym podała mu picie. Ja niestety zaczepiłam złamanym palcem o fotel i krzyknęłam z bólu (w trakcie podróży dla wygody zdjęłam szynę), a mój mąż z zaskoczenia zahaczył o pobocze. Asfalt w tym miejscu miał bardzo ostrą krawędź i rozcięliśmy nieźle z boku nową, piękną oponkę.... Dobrze, że z boku była mała zatoczka bo inaczej zmieniając koło, spowodowalibyśmy niezły korek. I tak musieliśmy wyjąć wszystko z bagażnika i po ciemku zmieniać koło, w wąskiej skalistej zatoczce na spadzistym terenie. Najedliśmy się strachu bo spadek był niezły, a nie mieliśmy czego podłożyć dla bezpieczeństwa pod tylne koła. I tak przy świetle latarki w błyskawicznym tempie udało się zmienić koło. Znajomi nie zdążyli też za daleko odjechać, bo zaraz zaczynał się korek aż do Semizovaca. Tak więc w iście ślimaczym tempie więcej stojąc niż jadąc podążamy w kierunku Sarajeva. Po raz pierwszy przeklinam przejazd przez Bośnię, powtarzając, że wracamy autostradami (dobrze, że nie zrealizowaliśmy tego postanowienia, bo korki na autostradach w weekend powrotny były koszmarne)! Okazało się iż korek spowodowała jakaś akcja żołnierzy EUFOR. Jeszcze nigdy na tym odcinku i zresztą na żadnym innym w Bośni nie jechałam w takim korku i tyle godzin. W Sarajevie jesteśmy dopiero koło północy!!!! Tutaj na pierwszej lepszej stacji paliw wykończeni idziemy spać. O 6.20 rano w poniedziałek wyruszamy w dalszą drogę. Teraz trasa biegnie dalej drogą nr 18 z Sarajeva do Focy, a potem drogą nr 20 na południe przez Gacko, Bileca i Trebinje. Przed wyjazdem z Sarajeva chcemy jeszcze uzupełnić LPG, ale stacja na którą trafiamy jest czynna dopiero od 8.00. Jedziemy więc dalej w kierunku na Foca. Za Sarajevem droga staje się bardzo malownicza - po obu stronach strome zbocza skał a w dole rzeka Żeljeznica. Za Trnovem zaczyna się malowniczy podjazd serpentynami na wysokość ponad 1100 m. npm. Droga jest pusta i do Trnova dość dobrej jakości. Za Sarajevem stała policja, ale tutaj jest już spokojnie, cicho, pusto i cieszymy się, z szybszej jazdy. Niestety dalej zaczyna się remont nawierzchni drogi i chociaż nie ma dużych utrudnień, to co chwilę są poziome uskoki, na których trzeba zwalniać jak przy progach zwalniających. Widokowo trasa przepiękna, skały, rzeczka i krótkie tunele. Mimo robót drogowych dość szybko docieramy do skrzyżowania przed miasteczkiem Foca. Napiszę jeszcze, że teraz głównie jedzie się przez serbską część Bośni i nazwy miejscowości pisane są cyrylicą, natomiast miasteczko Foca Serbowie nazwali po wojnie Srbinje. Tak więc przed Focą (Srbinje) skręcamy w prawo w drogę nr 20 i trochę szokuje nas szerokość drogi, która tutaj jest niezwykle wąska. Droga cały czas pnie się w górę ostrymi zakrętami, za którymi nie ma szans na dostrzeżenie czy jedzie coś z przeciwka. Przed nami jedzie TIR, który zajmuje całą szerokość drogi (obydwa pasy) i nie zwalnia przed zakrętami. Zastanawiam się co będzie, gdy z przeciwka coś nadjedzie. Na jednej z zatoczek stajemy na chwilę - muszę złożyć sobie inaczej mapę, a jej rozmiary i mój chory palec uniemożliwiają wykonanie tego w trakcie jazdy. Gdy ruszamy ponownie i pokonujemy kolejny zakręt zatrzymuje nas policja. Panowie są bardzo mili widząc, że jesteśmy Polakami zachwycają się skokami Adama Małysza, pytają się o cel podróży, opisują utrudnienia na trasie i informują nas o objeździe, który nas będzie czekał. Po miłej rozmowie informują nas, że przekroczyliśmy prędkość. Robimy smutne miny i bez dyskusji obiecujemy poprawę płacąc 5 euro. A tak naprawdę prędkości nie przekroczyliśmy i nawet nie mieli czasu nas zmierzyć, bo gdy wyjeżdżaliśmy zza zakrętu kontrolowali jeszcze inny samochód i widząc nas szybko machnęli tylko lizakiem, a podchodząc do nas złapali suszarkę leżącą na masce radiowozu. Ale nie dyskutowaliśmy, wiedząc, że to nie ma sensu i dzięki temu wymiar kary był najniższy z możliwych. Po wszystkim policjanci także bardzo grzecznie życzyli nam udanego urlopu, dobrej pogody, po czym od razu zatrzymali kolejny samochód - też bez mierzenia prędkości (zapewne przekroczył prędkość tak samo jak my ...). Po tej przygodzie, która nas rozbawiła (nie byliśmy nawet źli na policjantów za to jawne naciągnięcie – traktując to jako opłatę za „informację turystyczną”), jechaliśmy dalej oczekując na wspomniany przez nich objazd. Droga pięła się pod górę, a widoki były naprawdę wspaniałe - gołe szczyty pasma Maglić na tle błękitnego bezchmurnego nieba. Wąziutkie tuneliki w skałach, podczas pokonywania których zaczęliśmy się zastanawiać czy nie dawać sygnału dźwiękowego że jedziemy, bo nic nie było widać zza zakrętów i zaczęliśmy się bać czy ktoś na nas nie wpadnie. Trasa naprawdę ze względu na widoki warta polecenia. Jednak ostre zakręty i wąska droga wydłużają znacznie czas przejazdu. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie droga jest zamknięta. Rozpoczyna się objazd po szutrze - początkowo dość nieprzyjemnym, bo grubym i na bardzo nierównej drodze z dołami. Jedzie się bardzo wolno i nadal są zakręty zza których nic nie widać. Na jednym z takich zakrętów wpada na nas rozpędzona jak na te warunki bmk-a. Nie wiem jak uniknęliśmy czołówki i nie uderzyliśmy ani w nią, ani w skały... Ostre hamowanie i odbicie do krawędzi skał. "Bmkę" najpierw zarzuciło w bok a potem jakimś cudem prześliznęła się z boku... Przez chwilę zatkało nas dosłownie z wrażenia i z przypływu adrenaliny. Byliśmy pewni, że nie unikniemy zderzenia, ale mamy chyba jednak szczęście... Wjeżdżając za zakręt okazało się, że tamten samochód miał dłuższy prosty zjazd do zakrętu po trochę równiejszym szutrze i dlatego się rozpędził. Potem jeszcze musieliśmy cofać bo mijaliśmy się z autobusem, a jeden z Tirów, który jechał z naprzeciwka obskrobał sobie bok naczepy mijając się z jednym z samochodów. Podsumowując ten etap podróży - był to jeden z najbardziej ekstremalnych odcinków, przez jakie jechałam w życiu i chyba nie chciałabym ponownie znaleźć się w takiej sytuacji. Po wyjeździe z objazdu nasz samochód był biały od pyłu.
Kolejne kilometry to dalsze serpentyny i zjazd do miasteczka Gacko. Tutaj mimo, iż jesteśmy na wysokości 1000 m. npm. zaskakuje nas równinny teren. Ma się wrażenie jazdy po nizinie. Wszędzie chodzą owce, krowy i nawet wbiega nam na drogę stado koni. I znowu mamy szczęście, bo hamujemy przed tym stadem i czekamy aż przejdzie. A tu nagle zza skałki wyskakuje wściekły policjant i przegania konie. Okazało się, że za tą skałką i zakrętem stali z radarem i gdyby nie te konie na pewno by nas zatrzymali - widać było zawód i wściekłość policjantów. Dalej jedziemy już bez żadnych dodatkowych przeszkód. Doganiamy Włocha przed nami i udaje nam się za nim przejechać aż do Trebinje. Po drodze mijamy jeszcze malownicze Bilecko z jeziorem. Docieramy dopiero przed południem - ok. 11.30 na przejście w Brgat. Tutaj przed nami dwa samochody włoskie wjeżdżające do Chorwacji i jeden też włoski wyjeżdżający. I znowu przestój - Włosi, którzy wjeżdżają do Bośni są zdziwieni, że muszą mieć zieloną kartę - robią awanturę służbom granicznym więc ci cofają ich z granicy. Natomiast tym Włochom, którzy wjeżdżają do Chorwacji przed nami, chcą zrewidować bagaże. Problem w tym, że bagaże te są poprzywiązywane linkami i przykryte plandeką na dachach ich samochodów i dochodzi do kolejnej kłótni. Po tym zamieszaniu wreszcie udaje się nam przekroczyć granicę i o 12 jesteśmy w Cavtacie.
Teraz już krótko o trasie powrotnej - jechaliśmy ponownie przez Bośnię z tym, że przez Mostar, Sarajevo, Tuzlę. Tym razem staliśmy podczas kruszenia skał przed Jablanicą ok 30 min. Kolejny korek to Sarajevo i skręt na Tuzlę - aż do Vogośca korek (ale tutaj korek jest chyba zawsze i niezależnie od pory dnia). W Sarajevie i przy wjeździe na autostradę za Sarajevem mijamy dwa fotoradary. Tym razem odcinek do Tuzli pokonujemy dość szybko - tak jak w poprzednich latach - co prawda od Kladanj ruch jest większy i nawet na serpentynach w górach stoi policja, ale jedziemy dość sprawnie. Dalsza trasa też bez przygód - dość szybko Węgry (nocleg w autku przy autostradzie M3), potem Słowacja i Polska. No i polskie koleiny, doły, remonty dróg przed Rzeszowem - tragedia.
Z dodatkowych uwag mogę stwierdzić, że droga nr 6 na Węgrzech ma coraz gorszą nawierzchnię - koleiny są podobne do tych w Polsce. Po drugie nigdy jeszcze tak długo nie jechałam przez Bośnię! Po trzecie nawet w Bośni przed uszkodzoną nawierzchnią są znaki ostrzegawcze - w Polsce koleiny i doły są normą więc znaków takich z reguły nie ma....
A jako podsumowanie dodam, że mimo tych wszystkich utrudnień i długiej jazdy nie żałuję, wyboru trasy – przynajmniej jest co wspominać i mimo, iż jest to droga męcząca to widoki wszystko wynagradzają.
P.S. Opis z pobytu też umieszczę, ale dopiero w weekend i w innym dziale.
Pozdrawiam
meeg