Witam i znowu się rozpisuję.
Zgodnie z obietnicą, ale niestety z opóźnieniem opisuję nasz pobyt w Cavtacie. Niestety z powodu nawału pracy nie mam czasu dorzucić zdjęć (zrobię to w późniejszym czasie), które obrazowałyby ten opis. Relacja wydaje się szczegółowa i strasznie długa, choć nie opisałam w niej wielu rzeczy....
W tym roku celem naszego urlopu było miasteczko Cavtat na południe od Dubrovnika. Jest to urocze i bardzo zielone miejsce, położone w regionie Konavle. Cavtat wcina się w morze dwoma półwyspami, skierowanymi w kierunku zatoki o nazwie Żupa Dubrovacka, na której drugim końcu widać mury Dubrovnika. Z racji, iż jest to teren stromo schodzący do morza, miasteczko nie jest "płaskie" i często pokonywać trzeba szereg nie zawsze wygodnych schodków. Za to panorama miasteczka i przystani, przy której cumują wspaniałe jachty jest naprawdę bardzo malownicza. Po za tym przyciąga w te okolice bliskość Dubrovnika i wieczorne spacery jego uliczkami. Ponadto otwarte morze i skalne ściany to kolejny magnes, który nas tam przyciąga. Ponadto praktycznie wszędzie w ogródkach rosną tutaj cytryny lub mandarynki, po tarasach pnie się oprócz winorośli kiwi, a ponadto można skosztować owoców tzw. chleba świętojańskiego. Niestety osoby lubiące ciszę, dla których ten zielony półwysep byłby idealny muszą liczyć się z hałasem związanym z leżącym nieopodal lotniskiem w miejscowości Cilipi (nad Cavtatem samoloty pasażerskie lecą naprawdę nisko).
Podróż, którą opisałam szczegółowo w innym dziale zaplanowałam przez Słowację, Węgry i Bośnię. Do Cavtatu dotarliśmy w południe w poniedziałek 1.08. Zmęczeni po dość wyczerpującej jeździe marzyliśmy o prysznicu, więc znalezienie apartamentu było dla nas priorytetem. Od razu zapytałam się o nocleg w domu, gdzie mieszkaliśmy dwa lata temu - tutaj niestety apartament pięcioosobowy był zajęty. Ale szczęście nam dopisało - w sąsiedniej uliczce pierwsza zapytana przez nas właścicielka wskazała wolny apartament. W sumie były dwa apartamenty do wyboru: jeden na piętrze pięcioosobowy i na parterze sześcioosobowy. Ceny - 60 i 90 euro razem z taksą turystyczną za dobę. Ponieważ było nas pięcioro (my we dwoje i znajomi z synem) wybraliśmy ten pierwszy apartament. Apartament usytuowany był w ładnym ogrodzie, a z tarasu rozpościerał się widok na otwarte morze.
Toaleta i rozpakowanie bagażu zajęły nam trochę czasu i dopiero po 16 wyszliśmy do miasteczka. Pogoda tego dnia była piękna - bezchmurne niebo i upał sięgający 38 stopni w cieniu. Już w trakcie spaceru mimo, iż nie należę do osób bladych czułam przypiekające promienie słońca na ramionach. Tego dnia odwiedziliśmy plaże - nasi znajomi byli tutaj po raz pierwszy i oprowadziliśmy ich po miasteczku. Przy okazji zorientowaliśmy się w cenach apartamentów w miejscowych agencjach - za pięcioosobowy apartament liczono od 70 do 90 euro. Szczerze powiedziawszy zdziwiły mnie te ceny - dwa lata temu płaciłam 12,5 euro od osoby na przełomie sierpnia i września - po targowaniu się. Teraz byłam zaskoczona tym, że płacę mniej i mieszkam w naprawdę ładnym apartamencie w pełni sezonu. Dla porównania rok wcześniej w Primosten cena wynosiła 15 euro i też w drugiej połowie sierpnia. Jednak turystów też było mniej niż w Primosten, gdzie trzeba było się dosłownie przeciskać pomiędzy osobami na głównej promenadzie. Tutaj turyści oczywiście byli, ale bardzo tłoczno nie było. Dopisały natomiast jachty, które jak przysłowiowy lep przyciągają turystów na nadmorską promenadę. Morze tradycyjnie lazurowe aż zachęcało do kąpieli, jednak plażowanie postanowiliśmy rozpocząć następnego dnia. Oglądając plaże naszą faworytką była ta położona za Hotelem Croatia, na skalnym cyplu stromo schodzącym ku otwartemu morzu. Trzeba jednak umieć pływać, gdyż zejście do wody następuje po drabinkach i od razu jest głęboko. W centrum miasteczka plaże są trochę zamknięte ramionami półwyspów i niestety posiadają betonowy brzeg. Na drugim półwyspie (tym bliższym Żupy Dubrovackiej) plaże są położone na kamiennych blokach, na szczycie półwyspu jest plaża z czymś w formie otoczonego skałkami mini brodzika dla dzieci z dnem z małych kamyczków, a idąc dalej plaże są zacienione i z drobniejszymi kamyczkami, ale zamknięte lądem i dla mnie mniej atrakcyjne. Dalsza część już poza półwyspem to plaże przy hotelu Epidaurus żwirowo - kamieniste z muzyką i większą ilością ludzi. Nasi znajomi niestety nie pływają za dobrze i z klifu za Croatią zrezygnowali na rzecz spokojniejszych zatoczek w Plat przed Cavtatem. Wieczorem po spacerze usiedliśmy na tarasie upajając się widokiem morza i obserwując przez lornetki płynące w oddali statki. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że latają nad nami komary!!! Czytałam co prawda posty o komarach w Chorwacji, a w naszym apartamencie w szafeczkach były elektryczne aparaciki odstraszające te owady, ale podczas żadnego z dotychczasowych wyjazdów nie natknęłam się nawet na cień komara. Zresztą dwa lata wcześniej mieszkałam dosłownie uliczkę dalej i nic, a tutaj istny rój małego upiorstwa. Ale trzeba przyznać, że powietrze tego wieczoru było bardzo upalne i wilgotne co sprzyja wylęgom komarów. Tak więc dość szybko tego wieczoru poszliśmy spać - zresztą oprócz komarów dobiło nas zmęczenie po podróży, które trzeba było odespać. Rano powitało nas piękne słońce, więc dzień spędziliśmy na plaży. Upał był też bardzo duży, a do tego w powietrzu wyczuwało się dużą wilgotność co niestety jest oznaką zbliżającego się niżu. Nad morzem unosiła się mgiełka pary, ale po upałach w Polsce byliśmy na gorąco uodpornieni - wreszcie po to też przyjechaliśmy na południe. Woda w morzu była tak ciepła, że wchodząc do niej czuło się prawie różnicy temperatur. Pływaliśmy w niej leniwie rozkoszując się ciepłem. I tak płynęły godziny, aż stwierdziliśmy, że jak na pierwszy dzień plażowanie w takim słońcu może skończyć się mimo filtrów boleśnie dla skóry. Dlatego wróciliśmy na obiad do apartamentu, a potem poszliśmy na spacer po Cavtacie. Noc była bardzo ciepła, ale zachodzące za mgłą słońce nie wróżyło dobrej pogody. Niestety nasze prognozy sprawdziły się i kolejny dzień był pochmurny, bardzo duszny i nieznośnie upalny. W tej tropikalnej pogodzie pojechaliśmy do Dubrovnika, a podobny pomysł miały setki innych turystów, które tego dnia odwiedziły to miasto. Wędrówkę po rozgrzanych murach odłożyliśmy na mniej upalny dzień, tym razem spacerując w labiryntach wąskich uliczek z mnóstwem kawiarenek i sklepików. Dubrovnik posiada ten wyjątkowy magnetyzm, który zawsze zachwyca czymś innym. Ukryta wśród kamienic uliczka, leniwy kocur na kamiennym schodku, tłoczące się wśród renesansowych sklepień okiennych jaskółki oraz gwarny Stradun to wszystko łącznie tworzy ten niesamowity klimat spięty klamrą warownych murów, który zachwyca za dnia a wręcz czaruje nocą. Po dniu spędzonym w Dubrovniku Cavtat wydaje się cichutką sierotką u boku olśniewającej siostry, jednak mieszkanie podczas urlopu w dużym mieście nie bawi mnie i wolę pozostawić Dubrovnik jako cel wieczornych wycieczek.
Nocą przeszły nad Cavtatem burze. Kolejny dzień był jednak nadal parny więc na wypogodzenie raczej nie liczyłam. Ten dzień postanowiliśmy spędzić w Czarnogórze. Wcześniej postanowiliśmy obejrzeć szybko Molunat. Położenie Molunatu jest naprawdę fajne w małej zatoczce z ładną wysepką. Wiatr formował na morzu duże fale z hukiem rozbijające się o skały. Cała wioska sprawiała wrażenie jeszcze śpiącej - oprócz nas i jeszcze kilku ludzi było całkiem pusto, tylko na skrzyżowaniu przy Campie Monica minęliśmy polskie samochody, no i zaparkowane przy apartamentach auta świadczyły, że jednak ktoś tu jest.
Na przejściu z Czarnogórą zaczęło nieśmiało wychodzić słońce i znowu zrobiło się upalnie. Mimo małej kolejki samochody odprawiane były dość opieszale i straciliśmy tam około półgodziny. Uwagę zwrócił nowy terminal czarnogórski przypominający mi dużego żuka. Jeszcze dwa lata temu były tu tylko obskurne baraki a teraz duży nowoczesny terminal - można pogratulować. Po wjeździe do Herceg-Novi okazało się, że uporządkowano też bałagan w oznakowaniu poziomym jezdni i nie jedzie się już rzekomo pod prąd. Ruch w Czarnogórze jest dość duży, widać tłum turystów idących na plażę w Herceg-Novi. Mijamy miasto i kierujemy się w stronę Boki Kotorskiej i miejscowości Kamenari, gdzie chcemy płynąć promem na drugi brzeg tego adriatyckiego fiordu. Ruch niestety jest coraz większy i dwa kilometry przed przystanią stajemy w korku. Aby nie siedzieć bezczynnie w samochodzie wychodzę na spacer na przystań. Pogoda podzieliła wybrzeże na dwie części na wschód od Boki czyste niebo i piękne słońce na zachód ciemne chmury. Kierowcy jadący prosto i omijający stojące w kolejce do promu samochody niestety jadąc "na trzeciego" zatarasowali cały przeciwległy pas tak skutecznie, że samochody, które przypłynęły promem nie mogły zjechać na ląd - bo po prostu nie miały gdzie. Policja, która przybyła aby coś z tym zrobić biegała nerwowo i skutki tej akcji były zerowe. Promy stały przy brzegu ale nie wypuszczały samochodów a korek na drodze był coraz dłuższy. Dopiero po ok. 50 minutach oczekiwania wjechaliśmy na prom. Niektórzy kierowcy nie wiedzieli, że trzeba kupić wcześniej bilet i dodatkowo wstrzymywali ruch w momencie, gdy można już było przejechać...(bez komentarza).
Podróż promem trwa tylko chwilę, po zjechaniu na ląd okazuje się, że z drugiej strony też jest niewesoło i trzeba czekać w korku. My jedziemy jednak teraz przez Tivat do Budvy. Po lewej stronie rysują się (zresztą widoczne już dużo wcześniej) szczyty masywu Lovcen. Za Tivatem mijamy lotnisko i cały czas płaską doliną otoczoną górami jedziemy do Budvy. Droga tutaj jest płaska i można szybciej jechać, ale zapędy są hamowane przez patrole policji. Wreszcie wjeżdżamy na wzgórze przed Budvą i po prawej stronie w dole ukazuje się nam plaża Jaz. Z góry wygląda naprawdę ładnie - równe rzędy łóżek i parasoli, dają wrażenie dużego porządku. Nie wiem jak obecnie wygląda ta plaża z bliska, ale dwa lata temu zabawiłam tam tylko kilka minut z powodu stert śmieci.
Mijamy tunel i wjeżdżamy do celu naszej podróży czyli Budvy. Całe miasto gwałtownie tętni życiem. Tłumy turystów idą leniwie na plażę. Na jednym z parkingów znajdujemy dosłownie ostatnie wolne miejsce. Obok nas wysiada z kabrioletu znanej marki lady w bardzo skąpych stringach i bikini, które ja nazywam "dwa naparstki" (nie chodzi o rozmiar biustu tylko ilość tkaniny użytej do uszycia stroju). Dziewczyna ma naprawdę nieziemską figurę więc nasi faceci dostają białej gorączki, zresztą ja też patrzę ukradkiem zachwycając się dziewczyną. Idziemy dalej a takich dziewczyn (choć może już mniej odważnie poubieranych) są całe stada. Zaczynamy spacer od strony plaży po prawej stronie starych murów. Tutaj ilość ludzi jest tak duża, że nie można przejść, wszędzie muzyka, zabawa, śmiech i słońce. Tylko te papierosy leżące w żwirze na plaży i śmieci w wodzie.... Niestety nadal jeśli chodzi o czystość Czarnogóra musi wiele nadrobić. Spacerujemy po starym miasteczku, odwiedzamy sklepiki, jemy gyrosa w małym barze, a potem w innym pijemy mrożoną kawę. I dalej spacer nabrzeżem, potem plażą, która pęka w szwach. Ludzie, dla których zabrakło miejsca na leżakach leżą na murkach otaczających plażę i będących już częścią deptaku! Szczerze powiedziawszy nie wyobrażałam sobie, że zastanę tutaj taki tłum. Nam także udziela się wesoła atmosfera zabawy i stwierdzamy, że na taki jednodniowy wypad Budva jest fajnym miejscem, ale na plażowanie w takim tłumie i na brudnej od niedopałków papierosów plaży nie mielibyśmy ochoty. Z tyłu plaż ciągnie się promenada z barami i niezliczoną ilością straganów z odzieżą, butami, kosmetykami, płytami, itd., a wszędzie gdzie się człowiek nie spojrzy rosną okazałe, piękne palmy i gardenie. Czas w Budvie minął nam błyskawicznie i wieczorem wracamy do Cavtatu. Na szczęście policja zdążyła uporać się z korkiem i w miarę płynnie dojeżdżamy na miejsce. Niestety pogoda kończy się w trakcie mijania Boki Kotorskiej, a na Chorwacji zrywa się porywisty wiatr od strony gór. Wiatr jest bardzo silny - cyprysy gną się w jego porywach, a wszędzie aż gwiżdże. Gospodarze mówią, że idzie bura i będzie bardzo mocno wiać i rzeczywiście wiatr tej nocy był naprawdę bardzo silny, ale za to następnego dnia zaczyna się przepogadzać i idziemy na plażę. Po silnym wietrze powietrze jest tak klarowne, że zwykle majaczący na końcu zatoki Dubrovnik - teraz jest wyraźny jak na wyciągnięcie dłoni. Słońce zaczyna przypiekać a wiejący stale wietrzyk sprawia, że wcale nie odczuwa się gorąca. Na naszej plaży zajmujemy "balkonik" na skale stromo opadającej do morza. Smarujemy się dużym filtrem, bo klarowne powietrze zapowiada, iż słońce nie będzie miało litości. Co prawda nie czuje się upału, ale skóra brązowieje w oczach. Nad otwartym morzem wiatr jest bardzo silny - maty musimy obciążać, aby nie odleciały, gdy idziemy pływać w morzu, czy skorzystać z prysznica. Na sąsiednim tarasie leżą Belgowie, którzy trochę cierpią z powodu braku mat. Leżą na ręcznikach i od tematu mat plażowych zaczynają rozmowę i "plażową znajomość" z nami. Potem już przez cały czas pobytu leżymy na tych samych tarasach zajmując sobie solidarnie miejsce. Ponadto na plaży jest trochę Włochów, Niemców, Anglików, Czechów i Chorwatów, a w drugiej połowie naszego pobytu zaczynają przylatywać masowo rosyjskie samoloty i plaża obfituje w młode Rosjanki. Spotykamy też kilka osób, które były tutaj podczas naszego wcześniejszego pobytu. Na skalistej plaży widziałam tylko dwa razy Polaków, ale nie gościli zbyt długo. Teraz cały pobyt biegnie leniwym rytmem - w dzień plaża, a wieczorem i nocą promenada w Cavtacie lub starówka w Dubrovniku. Wreszcie można naprawdę odpoczywać. Na sobotni wieczór wybieramy Dubrovnik. Tutaj w katedrze odbywa się ślub, po którym korowód weselny jedzie do Hotelu Holiday Inn na przyjęcie weselne. Fajnie to wszystko wygląda i cała ceremonia wzbudza duże zainteresowanie turystów. Przy zapadającym zmroku Starówka w Dubrovniku jest pełna śpiewu jaskółek, które latają jeszcze jak szalone nad Stradunem, wlatując po chwili w szczeliny okienne lub załamania dachów. Ich śpiew jest bardzo melodyjny i podobny do dźwięku takich glinianych ptaszków - gwizdków na wodę, kupowanych kiedyś w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą. Zapada zmrok, ptaki zasypiają i teraz Dubrovnik żyje tylko gwarem turystów. Pięknie rozświetlone mury i tłumy, przez które trudno się przecisnąć. Szukamy miejsca w kawiarence i dość długo musimy czekać, aby coś zjeść trzeba rezerwować stolik i czekać w kolejce. Ale mimo tłumu, fajnie jest być częścią tej rzeki ludzi płynącej przez całą sieć starych uliczek. Kamienie Stradunu są tak wypolerowane, że dzieci urządzają sobie ślizgawkę, elegancka Włoszka w gigantycznych szpilkach, próbuje z gracją kroczyć niczym po wybiegu po arcyśliskiej ulicy, ale próby opanowania równowagi czasem wyglądają komicznie. Dalekowschodnia (chyba japońska) wycieczka fotografuje wszystko niczym w amerykańskiej komedii, a na kamieniu wystającym ze ściany kamienicy po lewej stronie od wejścia na Stradun dzieci jak zwykle dają pokaz utrzymywania równowagi przy ścianie - a turyści, którym wydaje się to proste machają rękami i spadają. W sumie przez Dubrovnik przetacza się cały zlepek różnych narodowości. Zaczynam się znów zastanawiać jak to jest możliwe, że po raz kolejny idę tymi ulicami, oglądam niby te same rzeczy, a wcale mi się nie nudzi i następnego wieczoru znowu będę tęskniła za tym klimatem. Następny wieczór spędzamy jednak w Cavtacie i tutaj po spacerze też uroczymi uliczkami podziwiamy jachty przy przystani. Z tyłu występują miejscowe zespoły, a my na ławeczce obserwujemy cumujące "cuda". Staramy się zgadnąć wysokość masztów nowoczesnych jachtów, oglądamy ekrany z mapami nawigacyjnymi umieszczone na rufach a doskonale widoczne z naszej odległości i robimy zdjęcia pięknie oświetlonym "stateczkom". Podświetlane rufy jachtów zdradzają mieszkańców Jadranu - całe ławice rybek tłoczą się jedna na drugiej jak przysłowiowe sardynki w puszce. Mamy ze sobą latarkę i dokładnie przypatrujemy się życiu morza nocą. Łapię krabika, który chowa się w dłoni jak w muszli i wygląda tylko czy nie grozi mu niebezpieczeństwo. Gdy ruszam dłonią jest zdziwiony, ze jego kryjówka to nie otwór w skałce i ucieka w popłochu. Mam taki sposób na złapanie kraba, który zawsze ucieka do tyłu - jedną rękę stawiam z tyłu nieruchomo robiąc taką małą "jaskinię". Krab cofając się myśli że schował się w skalnym załamaniu i siedzi spokojnie, a ja mogę go obserwować do momentu aż mój ruch go nie spłoszy.
I znów kolejny wieczór upływa stanowczo za szybko, a kolejne dni mijają tak błyskawicznie, że widmo powrotu trochę mnie załamuje. Pogoda dopisuje - jest słonecznie, choć patrząc się w kierunku zachodnim za Dubrovnik często wiszą na horyzoncie szare chmury. Nad naszym klifem jednak świeci słońce i jeszcze tylko jeden dzień - czwartek przed wyjazdem przed południem jest pochmurny. Robimy zakupy w Getro pakujemy już część rzeczy i idziemy oczywiście na plażę. Tego dnia znowu jest bardzo upalnie i niestety nie ma chłodzącego wiatru, a na niebie jest cała masa zamglonych chmurek, przez które jednak stale świeci słońce. Ogólnie poza drugim i trzecim dniem pobytu kiedy było pochmurno, pogoda w Cavtacie była słoneczna i niestety mimo ochronnych kosmetyków już w pierwszym tygodniu schodziła mi skóra... Praktycznie cały czas wiał wiatr, przez co powietrze było bardzo klarowne, a plażowanie przyjemne. Niestety były też trzy dni kiedy z powodu bardzo wysokiej fali przed wejściem na plażę wisiała czerwona ostrzegawcza flaga i wtedy nie pływałam (zresztą wtedy tylko nieliczni ryzykowali i szybko wracali ale już w innym miejscu rzuceni przez silny prąd i fale). W pozostałe dni "moczyłam kości" w Jadranie, a uczulającą mnie sól zmywałam potem od razu pod prysznicem. Szkoda, że miłe chwile tak szybko płyną. Wyjazd był krótki (11 noclegów), ale za pozostała cała masa wspomnień. Część z nich opisałam tutaj, jednak nie da się opisać wszystkiego - chociażby nieziemskich widoków, które jak żywy pejzaż widzę jeszcze oczami wyobraźni. Można jeszcze opisywać śmieszne chwile, np. małą Niemkę, która wczołgała się pod nasz samochód, aby wyciągnąć kociaka, po czym wygramoliła się z powrotem umorusana, z wyrazem tryumfu na twarzy wyciągając przerażonego kociaka za ogon. Mój opis raczej nie przyda się tym, którzy czekają na szczegółowe opisanie cen w sklepach, bo nie zwracałam w tym roku na to szczególnej uwagi. Bez sensu zabrałam z Polski aż trzy zgrzewki wody mineralnej bo wcale jej nie wypiłam, bazując na tutejszych wspaniałych sokach (mój rarytas to sok bananowy, ananasowy i napój ananasowo - bananowy) które zawsze kupowałam z lodówki w sklepie idąc na plażę. Na pewno kosztowały drożej niż w Polsce, ale urlop mam tylko raz w roku. Jeśli ktoś chce abym podała ceny, to mogę sprawdzić kilka zachowanych paragonów.
Niestety od razu po powrocie trafiłam na młyn w pracy, a piękna opalenizna z każdym dniem staje się wspomnieniem.... Ale za rok przecież znowu będzie słońce w Chorwacji!!!
Pozdrawiam wszystkich cierpliwych!!!
meeg