Jedźmy dalej.
Pożegnaliśmy się z Gospą od Puta i ruszyliśmy do naszej wisienki na torcie, czyli PN Jezior Plitwickich - banalnych już może dla crobywalców, ale dla żółtodziobów będących absolutnym
must see.
Odwiedziliśmy je już raz siedem lat wcześniej, więc w poszukiwaniu noclegu uderzyliśmy od razu do starych gospodarzy w Drežnik Grad, kilkanaście kilometrów od wejścia do parku. Patrząc na kościół, pierwsza zagroda przy drodze, po lewej. Innych namiarów nie mam, ale polecam.
Cztery osobne pokoje do dyspozycji (2x3 os. 2x2os.), łazienka, ręczniki i możliwość skorzystania z kuchni, balkon, czysto, miło, spokój urozmaicają tylko czasem ciężarówki omijające park drogą przy domu.
Po szybkich targach osiągnęliśmy akceptowalną cenę (10E dorosły, 6E dziecko, maleńtaska gratis). Piszę o tym, bo to już nie wybrzeże, ludziom tam się nie przelewa, a fajni są. Na dodatek po noclegu u nich można bez problemu zdążyć do jezior wcześnie rano i uniknąć tym samym tłoku. Dzwony kościelne są bezlitosne.
Tuż po naszej ostatniej wizycie tam w 2006 oddano do użytku wyremontowaną zabytkową wieżę. Siedząc na balkonie i planując wieczór zastanawialiśmy się jak daleko do niej jest. Wtedy odkryliśmy, jakim realistą jest nasz młodszy syn.
-
Ile będzie do tego zamku? - pyta kolega.
-
Ze dwadzieścia kun... - rzeczowo odpowiada Piotruś.
A oto sama wieża (niedaleko, wstęp bezpłatny
):
Widok z wieży na Drežnik Grad:
Ścieżka edukacyjna prowadzi do wyschniętego koryta rzeki i dalej do starego młyna.
Zdjęcia młyna już niestety nie mam, gdyż musiałam w trybie pilnym udać się z dziecięciem w stronę łazienki, zabrawszy przez nieuwagę jedyny aparat. Uroki macierzyństwa.
Okolica interesująca i taka swojska - jak zauważył nasz kolega, gdyby nie wiedział gdzie jest, powiedziałby,że gdzieś w Beskidach.