Odcinek 4: "Czarno - białe postrzeganie"
"Skrzekowy" poranek.
6 lipca, wtorek.
No i się zaczęło
. Otwieram oczy i widzę, że z całą pewnością jest już jasno, a ten skrzekot to nie chrapanie Mariusza tylko skrzeki za oknem
Tutaj wyjaśnię, że nazwa "skrzeka" to takie moje własne określenie cykad, które uważam za dużo bardziej oddające ich charakterystyczny właśnie skrzekot. Zatem gdy dalej będę pisała o skrzekach - to wiadomo już co będę miała na myśli
. Mario leży jak nieprzytomny, a może mi sie chłopaczyna "wziął i umarł" ze zmęczenia albo od tego jadu z robactwa????
Gdzie tam! Oznaki życia w normie, nawet delikatne chrapnięcie się znalazło, więc jest ok! Patrzę na zegarek (tak, tak wiem, że zegarek podczas urlopu to zakazane urządzenie, ale w tych pierwszych dniach jeszcze wiedziałam gdzie leży i ten odruch sięgania po niego jeszcze mi pozostał). Zatem patrzę na ten zegarek i .... o kurczak! Jest już południe
! Tylko czy to południe nasze, czy to greckie, hmmm. Bo nie wiem czy mi się telefon dostosował do tutejszego szybszego o godzinę czasu - tzn, nie tyle szybszego ile przesuniętego do przodu o godzinę. Ale czy to istotne? Po co mi jakiś czas, przecież nie muszę się nigdzie spieszyć.
Idę zatem najpierw niespiesznie na balkon i tutaj to dopiero skrzeki słychać! Rech, rech, rech nadają jak najęte. No może jak tak piszę to bardziej to żaby przypomina, ale na pewno wiecie jak sobie odtworzyć w myślach ten dźwięk. Zatem słyszę owe rech, rech, rech
i oglądam dokładniej co to w tym ogrodzie koło domu rośnie. A rośnie wieeelka palma, kilka poskręcanych niczym przez reumatyzm oliwek, wysoka i kłująca jukka i takie jakieś fajne drzewko pod spodem, które widziałam już niejednokrotnie, ale którego nazwy nie znam.
A to liść tej wielgachnej palmy
Widok z tarasu - film
Na przeciwko balkonu, gdzie miałam mieć ten zapierający dech w piersiach widok na morze i zatokę, mam taki no... mini widoczek na morze i skałki pod Kastro, bo pinie, na których siedzą te skrzeki trochę mi ten superowy widok zasłaniają. Ale może dzięki temu, że dechu mi nie zaprze to jakoś da się przeżyć i podduszona chodzić nie będę. Póki co dech mi zapiera ten dziwny zapach "czegoś", chyba jakiegoś zielska. No nie wiem co to jest, ale tak mnie trochę drażni. Wracam do pokoju i idę wziąć prysznic, paląc wcześniej oczywiście światło w łazience
. Pod prysznicem liczę bąble na nogach
. No porażka ile ich wyskoczyło - na szczęście nie są duże, a tylko takie małe czerwone groszki. Za to jak potrę jakiś mocniej to od razu rośnie cholerstwo. O teraz mogłabym testować myjnię bezdotykową - zawsze mnie interesowało jak się myje bezdotykowo samochód - w tej chwili ja powinnam coś takiego sobie zaaplikować
.
Wrócę jeszcze na chwilę do opisu tego naszego pokoju. Zatem mieszkamy w dwuosobowym studio - czyli takiej sypialni połączonej z mini aneksem kuchennym, który jest naprawdę very mini i mieści się w jednej szafce, tak sprytnie zamykanej, że wygląda jak np. szafa, komoda, czy jakiś kredens. Wszystkie pokoje w tym domu są utrzymane w tonacji takiej niezidentyfikowanej nawet dla kobiety barwie szaro - buro - niebiesko no nie wiem jakiej (ale ostatnio chyba z moim postrzeganiem kolorów jest coś nie tak, bo jak nici kupowałam to kobieta w sklepie tak się ze mną nie mogła dogadać co do koloru niebieskiego...). Tzn. ten niezidentyfikowany przeze mnie kolor mają szafki, łóżka , drzwi i stolarka - czyli wszystko oprócz ścian, które są białe. Podłoga jest z szarych płytek, więc komponuje się kolorystycznie z resztą
. Meble są takie powiedzmy "stylowe" czyli mam tu na myśli, że ktoś chciał aby wyglądały jak takie trochę z epoki, tylko ja się na stylach nie znam więc nie wiem o jaką epokę chodziło. W każdym razie późny Gierek to nie jest i wczesny Gomółka też nie. Nowoczesne w stylu IKEA też nie. Mario jest bardzo dociekliwy i szuka dziur w tym uważnie wystylizowanym wnętrzu. Ha! I jest! Okno w łazience zostało wstawione. No i co w tym złego? Wstawione, czyli tak wsunięte z ramą w mur i tyle
. Tzn znowuż, że dookoła tego okna jest wyrżnięta i nie zamaskowana dziura, która potrzebowałaby jakiejś piankowo-silikonowej otoczki. Nie, no takie niedoróbki w takim starożytnie cywilizowanym kraju jak Grecja?
No Mario triumfuje ze swoim spostrzeżeniem braku dbałości o szczegóły.
Podsumowując akapit o mieszkaniu napiszę jeszcze, że cały pokój sypialniany, jest taki, ciut, bardzo, malutki i na internetowych witrynach wyglądał na parę metrów kwadratowych obszerniejszy. Ale mimo tych niewielkich rozmiarów, jakoś udało mi się wczoraj pochować ten nasz bagażowy bałagan więc jest ok. Koszt jednej doby w tym studio to 50 euro. Jest to już cena ostateczna i nie trzeba dopłacać za klimatyzację, czy jakieś opłaty turystyczne.
Wracam teraz do wydarzeń "dziennych".
Wreszcie budzę śpiocha - koniec tej urlopowej sielanki - do roboty!!! A co! ja tutaj śniadanie zaraz będę robić a on jakieś drzemki sobie ucina????? Całą wodę z plaży nam wychlapią jeśli się nie pospieszymy
. Mario coś tam pomruczy, ponarzeka, i już jest gotowy. Śniadanie złożone z blaszaka czyli konserwy i bułki przywiezionej jeszcze z Polski jest .... wspaniałe
! Nie no smakowo wspaniałe to ono nie jest, ale za to konsumpcja odbywa się na tym skrzekowym tarasie z tym "horyzontalnym" widokiem na morze, więc śniadanie jest wspaniałe, a co
! Do tego kawa - u mnie z mlekiem też przywiezionym z naszego pięknego krowiego raju na wschodzie Polski. Nie, nie - ja nie mam manii przywożenia wszystkich produktów, tylko jeszcze nie zrobiłam tutaj zakupów, a przewidując to wcześniej i wiedząc że kawy bez mleka to ja nie wypiję, kupiłam taki mały kartonik i bułeczki też, bo jak tu samą konserwę wcinać.
Teraz czas na smarowanie. Tak nam się kości zastały, że trzeba nasmarować i naoliwić, a tak na serio to ten filtrowy rytuał jest niestety tutaj konieczny w very wysokim faktorze. Ja mam na względzie zwłaszcza swoje uszy - bo już nie raz przez nieuwagę w smarowaniu zdejmowałam potem odlew skóry z uszu, co nie jest fantastycznie miłym uczuciem. No i jeszcze z jedną rzeczą mam kobiecy, kosmetyczny problem. Otóż moja skóra na twarzy opala się trochę na dwa różne kolory - taki ciemno brązowy i taki żółtooliwkowy. No i może nie robiłabym z tego problemu, ale ... ten ciemnobrązowy jest usytuowany nad ustami niczym ... wąsy
. No i wyglądam potem jak wąsata baba!!!!!
Koszmar i masakra. Zatem aby temu zaradzić, wklepuję jakieś kombinacje faktorów, tak aby te miejsca wąsate były najbardziej chronione.
Po tej ceremonii musimy pójść do samochodu po maty. Idziemy tam z taką, lekką nieśmiałością... bo ... te owadziska jak nic na pewno przygotowały kontratak chowając się w samochodowych zakamarkach... Sięgam szybko po rzeczy i się nie mylę, bo już na mnie siedzi jeden przecinak - ale jestem czujna i od razu jest death. Uciekamy z samochodu a ja czuję, że ten dziwny zapach, który mnie drażni to chyba z ogródka obok do nas dociera i należy do jakiejś niezidentyfikowanej hodowanej tu rośliny. Mario natomiast twierdzi, że to jak nic zapach proszku do prania, bo wczoraj był poniedziałek i na pewno wszyscy robili pranie. No, dziwne mają te proszki do prania, bo ten zapach to raczej do miłych dla mnie nie należy... I pozostaję przy swojej opcji - to na pewno jakaś tutejsza straszna roślina jest!
Dwa piechotokilometry do plażowego raju.
Do plaży mamy tylko jakieś ... no parę metrów, bo przecież to pierwszy rząd budynków od morza, tylko to tak w linii prostej. Z racji tego, że mieszkamy na skale to do tego morza musimy iść trawersująca uliczką. Jednak o tej uliczce to ja czytałam i chyba nawet w tych googlach ją widziałam, ale teraz to ja sobie myślę, że może bliżej byłoby zejść tą drogą, którą podczas wczorajszych poszukiwań zjechaliśmy na plażę. Mario idzie tam gdzie prowadzę, więc decyzja wyboru drogi jest obopólnie zgodna. No to idziemy. Idziemy. Idziemy. Jakoś nie pomyślałam wcześniej, że chwila jazdy samochodem, to nie koniecznie chwila piechotką, a zjazd serpentynami jest niestety w przeliczeniu na piechotokilometry trochę dłuższy...
Mario mruczy mi, że już chyba dwa te piechotokilometry przeszliśmy, a tu tej plaży nie widać... Ja, oczywiście, no co ty, jakieś 800 metrów może, nie przesadzaj i takie tam pokrzepiające pierdoły, a mówiąc to już czuję pryszcze od klapek pomiędzy palcami stóp. Wymyślam sobie samej w myślach, jaka to ja głupia jestem i że zamiast pójść tak jak wszyscy normalni ludzie, to mi się zachciało tą drogą. I gdzie ja ten skrót tutaj widziałam? No i gdzie ta moja podświadoma orientacja i zmysł przewidywania najlepszej sytuacji?
Wreszcie docieramy.... Nie chcę tego głośno mówić Mariuszowi ale jak nic te 2 km strzeliło.
Stoimy mniej więcej w centralnym punkcie zatoki z plażą Valtos
. Zatoka zamknięta jest z jednej strony przez wzgórze z ruinami pootomańskiego Kastro Ali Paszy, a drugiej przez półwysep ze starą, chyba kapliczką na szczycie. Na lewo i prawo widzimy równiutkie rzędy parasoli i łóżek do opalania. Poszczególne sektory różnią się trochę kolorem parasolek. Jak to określiłam w poprzednim odcinku wygląda to jak taka wysokowydajna uprawa turystów z podziałem na sektory. Panowie zajmujący się uprawą danego im sektora starają się o to aby ich plony były jak największe i trochę "upierdliwie" zachęcają turystów do zajęcia miejsca właśnie na ich leżance. My jako świeże mięso od razu jesteśmy wyłapywani spostrzegawczym okiem gospodarza. Dzisiaj robimy jednak rekonesans plażowy i z łóżek na pewno korzystać nie będziemy.
Pytam się Mariusza jak mu się podoba plaża. A on tylko, "no taka łacha..."
Cóż entuzjazmu w tej odpowiedzi nie było za grosz, ani nawet za eurocenta...
Przez te wszystkie lata wyjazdów do Cro przyzwyczailiśmy się do małych zatoczek otoczonych skałkami, gdzie można posiedzieć tak trochę bardziej kameralnie. Jakoś nigdy nie przepadałam za plażami typu "bałtyckie", gdzie leży człek przy człeku. Dodatkowo nie przepadam za tym plażowym cudem jakim jest "wścibski" piasek
. A piasek jest wścibski dlatego, że wszędzie się klei nieproszony. Teraz na pewno każdy się popuka w głowę i powie - to po jakie licho jechałaś do Grecji kobito!!!!!!! Widziały gały co brały!!!!!! Ja stwierdzę - święta prawda! Widziały, ale ta babska przekora wzięła górę nad intuicją, a zdrada jak miłość jest ślepa!
Idziemy brzegiem plaży tak przy samym morzu. Na szczęście jej większa część jest kamienista więc ten straszny piach nie będzie prowadził inwazji na mojej skórze. Parasolki natomiast są tak ustawione, że pozostawiają jeden rząd - ten najbliżej wody dla "nieleżakowych" turystów. To miło z ich strony
. Aczkolwiek wcześniej widziałam jeden sektor - taki z "free shower" dla gości, na którym parasole zaczynały się już od samej wody.
No to wreszcie możemy się ułożyć. Kamyki nie są duże i na samopompujących się matach jest very mięciutko - efekt cocolino po prostu
. Przy okazji dowiaduję się metodą nasłuchową, że dwa łóżka plus parasol kosztują sieben euro, za dzień. W sumie i drogo i nie. W każdym razie nasza wrodzona dusigroszość podpowiada, że jeśli weźmiemy leżaki to trzeba przyjść w miarę rano, a nie popołudniu tak jak dziś.
I tak, na słodkim leżeniu mija pierwsza godzina. Podczas owego leżenia znajduję z zachwytem pierwszy okrągły kamyk i już się cieszę z mojego mega odkrycia bo nigdy nie mogłam znaleźć takiego idealnie kulistego. Jednak takich kamyków tutaj jest jakieś 50% całości - więc to niestety żaden sukces to moje znalezisko. Po chwili znajduję taki jeszcze idealniejszy od już mojego wyśrubowanego ideału kamykowego. Gdy tak leżę i grzebię łapskiem w kamieniach, Mario wchodzi do wody aby sprawdzić nawłasnoskórnie
temperaturę. Podobno jest ok
. Wchodzę więc i patrzę jak długo będę widziała swoje stopy na dnie. Widzę je dość długo, ale i tak muszę z wiadomą sobie niechęcią do wszytskiego co nowe stwierdzić, że w Pimosten to ten kontakt wzrokowy ze stopą trwał dużo dłużej i był bardziej wyrazisty
! Maski jeszcze dzisiaj nie wzięłam więc na razie nie sprawdzę co tam dokładnie pod tą woda na mnie czeka. W każdym razie te drobne kamyczki sprawiają, że odważyłam się wejść bez obuwia. I cóż chodzić się da ale tak mnie łechcze i kłuje w stopy, że czuję się jak fakir jakiś
. A takie okrągłe te kamyki były. Stwierdzam jednak, że takie chodzenie to samo zdrowie i patrzę, czy tu jakichś jeżowców nie ma bo to zdrowie może mnie wtedy nieco zaboleć! Ale jeżowców nie widzę nigdzie, co może się niektórym podobać, ja jednak odbieram to in minus. Na kartce będzie odfajkowane: plaża ala'Bałtyk, życie morskie - ubogie. Pocieszam się jednak tym, że tutaj jest całe mnóstwo fajowych zatoczek
, gdzie można sobie popłynąć taksówką wodną z portu. A w sumie jeśli mam się byczyć i opalać to ta plaża jest "w porzo"
I jak pięknie te ruiny z niej wyglądają
. A skoro ładnie wygladają to fotki trzeba im pstryknąć. No to pstrykam. A..., na obiektyw założyłam wynalazek w postaci filtru polaryzacyjnego. Tylko ja to taka trochę ciemna masa fotograficzna jestem i te zdjęcia z tą polarką to mi takie jakieś ciemne strasznie wychodzą. No ale przez te pierwsze dni to może się jakoś nauczę.
Po pierwszym zapoznaniu się ze słońcem idziemy poznać tutejszą plażową bazę tavernianą. I takim oto sposobem wchodzimy do klubu o bardzo greckiej nazwie TANGO, który jak się okaże będzie naszą główną bazą plażową podczas tego wyjazdu. Tawerna to co prawda nie jest, a taki bar w stylu dla tych co strzelają "plażowego lansa" ale przecież my tacy piękni i młodzi
, więc nie ma sobie co odmawiać. Nawet dusigrosz w kieszeni jakoś tak zamilkł. Klub dodatkowo zachęca free basenem, free prysznicem, toaletą, a najbardziej przyciąga FREE WIFI
:mrgreen::mrgreen: .
Trafiamy na stolik najbliższy plaży i tak sobie mówię. Ok, co ja będę tutaj marudzić, że ta woda nie tak transparentna, że te kramy bazarowe, i ta góra do pokonania taka koszmarna, daję na luz i studenckie lata sobie przypomnę
.
Club Tango w Pardze - film
Zatem "tu alfa i łan amstel"
pada zamówienie
. Owe "tu alfa" są dla Mario, a "łan amstel" dla mojej skromnej osoby. Muszę tu wyjaśnić, że ze mnie nigdy jakaś wielka miłośniczka piwa nie była, ale o dziwo w tym upale to ja wiecej piwa wypiłam niż chyba w całym swym dotyczczasowym życiu!!!!! Seryjnie!!! Piłam jak mineralną. Więc po chwili znowu trzeba poprosić o "tu alfa i łan amstel", a z racji, że ja mam głowę słabą straszliwie i dostaję głupawki po jednym łyku, to nietrudno się domyślić, że głupawka u mnie wystąpiła momentalnie
. Na szczęście "frie wifi" tak mnie zajęło, że o bożym świecie zapomniałam i zaczęłam czytać co też w tej Polsce się dzieje. Czytam i czuję, że trochę mi głowa zaczyna ciążyć, no i jeszcze mi coś tak w tej głowie stuka co chwila, ale to już na szczęście nie jakieś zwidy a odgłos piłki tenisowej uderzanej drewniana rakietką. No fantastyczne!!!!:mrgreen::mrgreen::mrgreen: Moja sportowa dusza jest wniebowzięta!!! Tuż obok, dwóch super kaloryferowych
meżczyzn gra w coś co chyba nosi miano tenisa plażowego. Ale jak oni ostro tę piłkę odbijają, że nie powiem walą, bo się jeszcze komuś źle skojarzy
. Mój zachwyt jest ogromniasty! I tak rodzi się we mnie pożądanie! Ja muszę mieć taką rakietkę i tak grać
! Mario też podziela mój zachwyt nad grającymi, ale z tym "mieć i tak grać" to juz chyba nie podziela... Ale co ja postanowię, to ...
Sielska idylla z ekologiczną bombą w tle.
Z Tango Clubu ruszamy na podbój drugiej części plaży - tej najbardziej oddalonej od miasteczka. Ta druga część jest piaszczysta, a woda przy brzegu wydaje się nawet o dziwo bardziej klarowna niż w tej części kamienistej
. Nie wiem czym to jest spowodowane, ale jak nic tutaj kontakt wzrokowy ze stopami jest dłuższy
.
Spacer po plaży - film
Tutaj do morza wpada pierwszy strumyczek o niesamowicie czyściutkiej i "przewidocznej" wodzie, a do tego nieźle lodowatej. Ten strumyczek przechodzi się na bosaka i najfajniejsze jest to uczucie lodowatego chłodu przenikającego stopy. Za strumyczkiem znajduje się baza sportów wodnych gdzie można np. zaszaleć na takim latającym materacu, lub skorzystać z wielu innych typowych wodnych atrakcji (druga taka baza znajduje się na drugim końcu plaży prawie pod zamkowym wzgórzem). Dalej brnąc w piachu, niekoniecznie już takim czyściutkim
- bo nagle jak grzyby po deszczu zaczynają się pojawiać wszelkiej maści śmieci, docieramy do kolejnego strumyczka - ten można pokonać idąc mini mostkiem.
Za tym strumyczkiem zaczynamy wkraczać na teren takiej niby przystani. Piszę niby, bo z daleka wygląda to jak marina i cumują tutaj jachty, są nawet usypane ze skał falochrony, jednak po spojrzeniu z bliska z prawdziwą marina ma to niewiele wspólnego. Ścieżka też nagle się urywa i trochę morzem a częściowo kamiennym murkiem pod oleandrami wkraczamy do owej "mariny". Tutaj doświadczamy prawdziwego greckiego "raju", greckiej sielanki i spontaniczności. Tutaj znajdujemy dowody niepohamowanej wygody i niefrasobliwości...
Otóż ta cała marina to jedno, wielkie dzikie wysypisko portowych śmieci.
Wzdłuż kamiennego falochronu wyłaniają się spod tafli wody zatopione wraki łodzi. O, przepraszam za ten krytykancki ton, może tu chodzi o to aby w przyszłości Parga miała swoistą "Zatokę Wraku"? Taka dodatkowa atrakcja turystyczna? No atrakcję to mają już teraz, bo można poznać tutaj poszczególne fazy rozkładu różnej maści żelastwa.
Pod osłoną falochronowych głazów walają się stare rybackie sieci, a w nich zaplątane pozostałości wyposażenia łodzi, jakieś zardzewiałe pralki czy lodówki, zużyte akumulatory, beczki i kanistry po olejach czy innych substancjach
... Najmilej dla oka wyglądającym śmieciem są pozostałości kół sterowych i drewnianych barierek, które ostatkami lakieru błyszczą się w słońcu jakby chwaląc się tym, że kiedyś były czyimś powodem do dumy... Przy falochronie cumują oczywiście jachty i łodzie, co z plaży daje wrażenie normalnej przystani, jednak niestety te właśnie jachty są jakby kurtyną dodatkowo zasłaniającą prawdziwe oblicze tego miejsca.
I nie wiem co mam teraz dalej napisać. Bo nadal targają mną emocje. Jest dla mnie rzeczą całkowicie niezrozumiałą jak to możliwe, że w kraju, który dosłownie zęby połamał na turystyce, który nazwany jest właśnie turystycznym rajem, idylliczną krainą, który wreszcie od lat powinien spełniać rygorystyczne kryteria nakładane przez unijną biurokrację, dochodzi do takich oto zjawisk
. Niby o turystów dbają i tam gdzie ci turyści powinni chodzić są pozory ładu i porządku, a już tuż za rogiem, gdzie taki leniwy urlopowicz na pewno się nie pofatyguje, można odłożyć wszelkie starania na bok. Na nieszczęście, ci polscy turyści są tacy wścibscy, że pójdą tam gdzie nie powinni, zajrzą za ogrodzenie, przejdą przez murek i zobaczą to co dla turystycznych oczu nie jest przeznaczone... I wiem, że Polacy nie są w tym lepsi i dzikie wysypiska w naszym "wspaniałym" kraju to standard, ale trochę inną miarą mimo wszystko mierzę Polskę, która po czasach socjalizmu dopiero uczy się pewnych standardów kulturowych i Grecję, która miała trochę więcej czasu i możliwości aby te standardy nabyć i skutecznie wdrożyć. I dlatego też, nie zszokowały mnie aż z taką siłą walające się sterty śmieci za albańskimi miastami, bo trzeba wziąć też pod uwagę w jakiej fazie rozwoju dany kraj obecnie się znajduje. Stojąc na tej eko-bombie zaczynam ze złości przechodzić do gorzkiej ironii i zadaję sobie pytanie dlaczego w Polsce nie ma czegoś takiego jak zatoka wraku? Bo zapewne złomiarze by go rozebrali w dwa dni na części pierwsze i sprzedali... Może to i smutne, ale akurat w Grecji tacy złomiarze czuliby się jak w raju. Tyle żelastwa tutaj koroduje oddając cenne pierwiastki naturze... Ok, już kończę z narzekaniem i przejdę do plusów przystani. A jest nim z pewnością widok na zatokę i skaliste wybrzeże oraz dość przejrzysta w tym miejscu woda. Na zdjęciach nie ma tego śmietniska, bo tak mnie krew zalała, że już nawet nie chciałam na to patrzeć...
Pot, szpilki, karty i bazarek, czyli przepis na romantyczny wieczór urlopowy.
Zatem wróćmy do sielankowej atmosfery plaży i leniwego odpoczynku
. Z racji tego, że to dopiero początek urlopu - czas płynie sobie jeszcze powolutku, a my niespiesznie wracamy na nasze materace. Przekręcamy się do słońca, które już trochę zdążyło nam uciec ku zachodowi i praktykujemy typowe wakacyjne lenistwo w zestawie podwójnym "leżenie plus kąpiel"
.
Dochodzi już chyba jakaś szósta, gdy się zbieramy. Mario przy okazji narzeka na materac, który według niego ma idiotyczny system zapinek, ale jak się źle zapina to i system jest do bani.
Wracamy drogą "właściwą" czyli taką uliczką trawersującą zbocze i pnącą się pod same ruiny.
Uliczka przez cały dzień jest skąpana w słońcu, więc nagrzewa się do temperatury pieca hutniczego (no tu już wiem że przesadziłam
). Podczas tego niewinnego wydawałoby się podejścia, organizm niczym maszyna parowa aż kipi z wysiłku wyrzucając z siebie rzeki potu. Można nausznie sprawdzić tętno i szmery w serduchu, które tak głośno wali, że aparatura jest tu zbędna. To nasz pierwszy raz pod tą górkę, a jak wiadomo ten pierwszy wyjątkowo daje się we znaki. No ja mam już nogi nie w du... ale w hmm no nie wiem gdzie można je mieć bardziej niż w du...
, a Mario - on to już biedaczyna całą wodę ze swojego organizmu wydalił za sprawą tych wielkich strumieni potu. Na poszczególnych zakrętach stajemy i dyszymy. Na szczęście nie tylko my, bo praktycznie plażowicz strasznie się męczy z tym podejściem. Potem już na szczycie wzniesienia czeka nas jeszcze prosta do domu, która też leciutko się wznosi ku górze, a to słońce i nagrzana od niego uliczka... I nawet te widoki takie mętne się teraz wydają. Że też człowiek musi tak się męczyć w trakcie urlopu
! Wchodzimy do domu i padamy! Klima na maksa i Mario pierwszy idzie pod prysznic. Ja druga, bo u mnie utrata wody nie była aż tak wielka - widocznie mój kocioł parowy miał mniej węgla
.
No i po tym wszystkim otwieram na szybką przekąskę jakiś słoik podłychliszek bo strasznie głodna byłam, a potem to już padamy jak muchy... Ale tylko na jakieś dwie godzinki, bo przecież trzeba pójść jakieś zakupy zrobić i po miasteczku się poszwędać.
Zatem idziemy do centrum Pargi. Główne cele na wieczór to: zakupy i znalezienie jakiegoś sklepu gdzie za owe zakupy można płacić kartą, bo ten sklepik, który mamy przy uliczce niestety nie daje takiej możliwości, a planując wyjazd stwierdziliśmy, że ze względu na straszny kurs euro przed wyjazdem, nie będziemy wszystkiego zamieniać na euro a po prostu będziemy wykorzystywać karty podczas zakupów. Poza tym chcę złożyć wizytę w biurze Ephira - aby tak jak się wcześniej umawiałam opłacić rachunek za pobyt.
Pierwszy wieczór w miasteczku - to oczywiście muszę sie odpicować
. Zakładam moja szałową spódnicę o długości, hmm. 20 cm może i jedną z około 25 bluzek do wyboru. No i jakie tu buty do tego założyć, aby nogi wyglądały tak piknie i odjazdowo
? No oczywiście sandałkowe szpilki, z uroczymi paseczkami!
Ostatnie szare komórki zdrowego rozsądku podpowiadają - nie idź idiotko w szpilkach, ale ja sobie myślę - co tam, chcę być piękna muszę cierpieć! Idę więc w tych szpilach. No i zaczyna się spacerek. Wszyscy ci, którzy już czekają na to jak nogi połamię będą zawiedzeni
, bo co prawda namęczyłam się strasznie po tych spadzistych chodniczkach, progach i schodkach, ale byłam twarda! Przez te moje szpilki trochę wolno szłam, bo tak normalnie to ja wszędzie pędzę i kilometrowe susy zamiast kroków daję, a tutaj musiałam tak z gracją i elegancją
Tylko te moje biedne nogi nie podzielały chyba mojego szpilkowego entuzjazmu. W każdym razie tak się wylaszczyłam, że pan z Ephiry mnie nie poznał.
Ale dość już o tych szpilkach. Opłaciliśmy rachunek w biurze Ephira - biuro to znajduje się już na dole miasteczka w centralny punkcie "bazaru". Tak jak to wcześniej opisywałam ten nieszczęsny bazar wylewa się tu z każdego zakamarka, z każdej uliczki, zza każdego rogu. Tzn. z uliczek i rogów sąsiadujących z główna arterią, po której kursuje turystyczna lawina w kierunkach promenada portowa - Kastro i z powrotem. I właśnie ten tandetny jarmark jest tą przysłowiową łyżką dziegciu, która psuje mi cały romantyzm, urok i idyllę tego pargowego cudeńka
. Bo co by tu o Pardze nie napisać, jako miasteczko jest przepięknie położona, domki wspinają się jakby piętrowo jeden na drugim i wystarczy trochę się porozglądać, aby dostrzec nie bezpłciowe pensjonaty, a stare budynki zespojone ze sobą ścianami, wytynkowane tak uroczo niedbale białą zaprawą i ozdobione niebieskimi okiennicami
. Wystarczy popatrzeć na te donice z różnymi wściekle zielonymi pnączami i innymi roślinkami, aby poczuć sympatię do tego miejsca. A te doniczki - niektórzy w tym celu wykorzystują takie wysokie puszki po oliwie, malują je na niebiesko i doniczka gotowa! W zakamarkach uliczek wciśnięte malutkie cerkiewki i kolejne uliczki
. No pięknie byłoby, gdyby.... Którąkolwiek dróżką by się nie szło i tak trafi się ostatecznie w miejsce tego targowiska. I cały urok pryska w jednej chwili jak bańki mydlane wystrzeliwane z pistoletu przez kolejnego handlarza na promenadzie pod kotwicą. I nie mam nic przeciwko sprzedaży pamiątek i tych wszystkich innych rzeczy, ale czy nie należałoby wydzielić miejsca właśnie takiego normalnego bazaru, a te urokliwe uliczki zostawić w spokoju i pozwolić jedynie na handel rzeczami związanymi z tym miejscem i tutejszą kulturą. Czy nie lepiej z surowością kamienia komponowałby się zapach oliwy z oliwek niż farba z nadrukowanych koszulek i lakier do impregnacji skóry na ocieplanych futrem rękawiczkach? I tak mogę o tym pisać i pisać, bo emocje aż mi rozsadzają paluchy na klawiaturze, ale może już dam spokój, bo skoro tak tam jest to komuś widocznie musi się to podobać, a ja może zbyt subiektywnie na to wszystko patrzę.
Zatem "zwiedzamy" Pargę, a raczej wszystkie po kolei sklepy spożywcze i szukamy takiego, gdzie można tą nieszczęsną kartą zapłacić. I co? I mamy problem!!! Otóż na pytanie o kartę każdy przecząco kręci głową.
Only cash! Only cash! A gdy pytamy się gdzie jest sklep, w którym nie
only kesz , odpowiedzią jest wzruszenie ramion i udawanie Greka
... Szukamy wiec dalej. W sumie nie aż tak daleko od centrum znajdujemy "Supermarket Dallas"
. Z tymi supermarketami u nich to tak samo, jak z tymi szerokimi drogami. Wielkość tego supermarketu to taki średnio-mały sklepik osiedlowy z jednoosobową obsługą w postaci właściciela. Oni mają jakąś rozmiarową paranoję chyba - tak sobie myślę. Ale tutaj wreszcie można tą kartą płacić! Udało się
! Tylko od nas to kurcze trochę daleko i tak wracać z siatami przez tą zatłoczoną główną miejską arterię to dopiero będzie hardcore. Pan w kasie zwraca jeszcze uwagę, że co prawda kartą można, ale doliczy nam dodatkową opłatę, którą go bank za obsługę terminala obarcza, no chyba że zakupy będą na dużą kwotę. Ok, co zrobić, dobrze, że w ogóle znaleźliśmy taki sklep. Robimy w miarę duże zakupy na ponad 50 euro ale to okazuje się zbyt małą kwotą na uniknięcie owej prowizji
i coś tam nam dolicza. Jest to jednak jakaś eurocentowa wysokość więc nie ma problemu
.
No problem się robi z tym, jak te rzeczy przytachać do naszego domu bo ja w tych szpilkach to z tymi siatami chyba nie dam rady
. A siaty kilka kilogramów ważą bo i wino i piwo i soki - tak w ilości po kilka butelek, i całe pudło chałwy... Aha i mleko do kawy, pomidory, chleb, ... masło,... i takie tam drobiazgi. Cztery siaty są napakowane na full. Biedny Mario mając na względzie moje obuwie zostawia mi jedną, najlżejszą torbę, a sam taszczy trzy pozostałe. I wiecie co - no kochany jest
, bo wspinaczka pod górę z obciążeniem to koszmar stulecia. Dla niego ten powrót do mieszkania był jednym z najgorszych doświadczeń tego urlopu, po którym stwierdził, że tu mu się nie podoba... Ale skoro już tu jest to jakoś przecierpi.
Po powrocie to już tylko agonia była.