No jestem wreszcie i kontynuuję mój słowotok. Na początku jeszcze wyjaśnię, że w tym odcinku nie będzie jeszcze zdjęć - tylko jakieś cztery z komórki, a jedyny filmik to taka próba generalna. Następny odcinek będzie trochę bardziej multimedialny
Odcinek drugi, czyli "Przed siebie do celu, gdziekolwiek on będzie"
A podtytuł dla jednej z zaobserwowanych scenek rodzajowych brzmi:
Imię niemieckie na literkę "A" to ... oczywiście Ahmed, Abdullah, Aisza, Albo-inne-tureckie.
Nastał nam Dzień Pański 3 lipca 2010 roku. Sobota. Nie idę do pracy! Super!!! Ale jaki kosmos mnie czeka z pakowaniem to już nie super...
Jak zwykle jest to moja największa wyjazdowa zmora, a mój kochany małżonek jest potulny jak owieczka, bo wie, że w tym dniu nie wolno budzić we mnie tygrysa, a raczej potwora.
Jednak o dziwo dziś jest inaczej. Po pierwsze nie przygotowałam listy, według której zwykle sprawdzam, czy wszystko co konieczne zostało zabrane. Po tylu wyjazdach tę listę mam już w głowie i teraz punkt po punkcie ją realizuję. Zaczynam od produktów żywnościowych bo mimo, iż często jemy w barach to jednak kilka słoików "podłychliszek"
dla bezpieczeństwa lepiej mieć. No i moje kochane puszki śniadaniowe - gulasze, lisieckie, tyrolskie i pasztety - bo ja to taka straszna paszteciara jestem i dla mnie to najlepsze śniadanie pod słońcem w połączeniu ze świeżym pomidorkiem i przyprawami.
Mario nie odwzajemnia mojej wielkiej pasztetowej miłości więc niech zapycha się tym gulaszem angielskim. W sumie tych blaszaków jedzeniowych aż tak dużo nie ma jedna torebka zakupowa i koniec. Hmm, szybko poszło! Teraz kosmetyki - tutaj kremy, bajery, balsamy i inne cuda, które mają sprawić, iż moja skóra - no dobrze, także mojego męża będzie "pikna" i nie przemieni się w podobiznę ćwikłowego buraczka, a uzyska koloryt laski cynamonu. I tutaj też jakoś szybko.
To teraz ubrania! Ha! I to jest dopiero wyzwanie dla kobiety. Czyli co zabrać na prawie trzytygodniowy wyjazd??????????? Mario podaje mi swoje rzeczy i tak naprawdę to on mógłby tam pojechać rowerem, a jego bagaż zmieściłby się z tyłu za siodełkiem, ja natomiast... U mnie wygląda to tak, że wyjmuję zawartość mojej szafy i debatuję nad poszczególnymi, ulubionymi bluzkami, spodenkami, spódniczkami, bielizną, no może ze strojem kąpielowym nie mam problemu bo kupiłam taki nowy, słodziutki i piękniutki, że muszę go nawet podczas pakowania pooglądać i pozachwycać się nim z mierzeniem włącznie.
Wiem teraz wszyscy faceci na tym forum myślą: BOŻE, ten Mario to powinien zostać uznany za świętego!!!!! Ależ ma cierpliwość chłopisko do tej baby!!!!
A Mario gdzieś wybył bo miał jeszcze kupić jakieś picie i bułki na kanapki, a ja debatowałam nad tym, czy w tej bluzce jeszcze będę chodzić czy nie, co zwykle kończy się wnioskiem, że przecież samochód jest duży więc po co się ograniczać! Mimo to jeszcze nigdy wcześniej nie udało mi się spakować tak skromnego rozmiarowo bagażu! Byłam pod wrażeniem.
No może trochę przesadziłam z butami, bo po zapakowaniu klapek i wygodnego obuwia stwierdziłam, że jak nic będę chodzić w szpilkach wieczorem, a do tego chodzenia to jedna para takowych nie wystarczy. Nie no, wiecie jak to pisze to sama nie mogę zrozumieć jaka ja głupia jestem i jeszcze to pisać - no idiotka totalna!
Zaspokajając jeszcze raz ciekawość Nomada potwierdzę, że płytka cd z letnimi hitami też została spakowana do torebki (intro może też w swoim czasie podrzucę jeśli opanuję technologię takową, bo jedna melodia zyskała miano naszego letniego hiciora). To taka moja tradycja, że każdy wyjazd to inna płyta, a potem poszczególne odwiedzane miejsca kojarzą mi się z tą muzyką. Później gdy słyszę w radio te piosenki to przed oczami mam obraz tamtych miejsc, chwil i momentów, które czasem może były całkowicie nieważne ale jakoś tak dziwnie wryły się w pamięć łącznie z melodią, która im towarzyszyła.
Na koniec chowam do torebki papiery - czyli dowody wpłaty zaliczek, potwierdzenie rezerwacji kwatery, dokumenty ubezpieczenia zdrowotnego, zieloną kartę i paszporty.
Wieczorem pakujemy wszystkie bagaże do samochodu. Monedo combi ma taki bagażnik, że mogę tam samą siebie zapakować ze trzy razy,
więc nie ma bólu, że coś się nie zmieści. Pokazując Mariuszowi mój nowy pakowniczy rekord minimalizmu wskazuję wolne miejsce na jeszcze jedną torbę! I na to miejsce wędruje ze środka bagaż podręczny, który będzie teraz "pod ręką" na końcu bagażnika.
Kładąc się spać budzik nastawiam na 2 w nocy. I jak przed każdym wyjazdem mam szalony problem z zaśnięciem. Mimo wszystko czuję jakiś niewyjaśniony niepokój przed trasą pomimo tego, że wręcz kocham podróże samochodem.
Wreszcie zasypiam lecz nagle zrywa mnie dźwięk największego brutala wszechczasów czyli budzika
. Na ten dźwięk budzą się też dwa koty Istria i Tila, dla których oznacza on największą poranna radość pt: "pani da jeść"! I pani idzie dać jeść, a przez kolejne trzy tygodnie będą pod dobrą opieką zaprzyjaźnionych sąsiadów.
I tak powoli zbliżam się do wyjazdu. Jest już 4 lipca i godz. 4 nad ranem, a za oknem piękny wschód słońca i przyjemnie ciepły i pachnący ranek. Ptaki niesamowicie o tej porze śpiewają i ten zapach zieleni i kwiatów skąpanych w porannej rosie. Znad wąwozu podnosi się delikatna mgiełka. Jest pięknie. Po co ja jadę? Polska o tej porze roku jest taka piękna!
Ruszamy. Nasza trasa z Lublina biegnie DK nr 19 w kierunku Rzeszowa a potem DK nr 9 do przejścia granicznego w Barwinku. Poranek to taka fajna pora, kiedy jest mnóstwo ptaków i widać je wszędzie - latają szukając pożywienia, te mniejsze wróblowate śpiewają przeuroczo, a te większe bociany prostują właśnie szyje na gniazdach i już penetrują okoliczne pola i łąki. Czasem widać jakiegoś drapieżnika krążącego po niebie w poszukiwaniu ofiary na śniadanko. Stada jaskółek uskuteczniają trening kamikadze przed szybą samochodu. W Rzeszowie i nam zaczyna się konwersacja z żołądkiem na temat kulinarny, więc zaczynamy się rozglądać za jakąś paróweczką na gorąco rodem ze stacji paliw. Ale jest jeszcze za rano i wszystkie paróweczki jeszcze śpią. Jedziemy więc dalej w kierunku Barwinka. Tutaj zaczyna się malowniczo pofałdowany teren i widzimy coraz więcej tych ptaków krążących za ofiarą. Niektóre drapieżniki siedzą natomiast leniwie na czubkach drzew lub nawet na słupkach i rozglądają się jakby w zwolnionym tempie.
Trasa w tym kierunku jest wąska i kręta, najeżona fotoradarami a dodatkowo zawsze gdzieś trafi się remont. Tym razem odnowy doczekał się odcinek od Domaradza prawie do Dukli, przez co, co parę kilometrów czekamy na światłach z powodu wprowadzenia wahadełek. Jedziemy spokojnie i niespiesznie i nawet te polskie drogi wtedy nas tak nie irytują
. Chyba się starzeję! Trochę bardziej irytują się za to dwaj kierowcy jeden rodem z Ukrainy drugi być może rodem z Włoch jadący razem i kombinujący jakby tu czekających na światłach poomijać. W Dukli stajemy na stacji Orlenu i tutaj okazuje się, że paróweczki właśnie się obudziły i czekają tylko na takich parówkożerców jak my. Tankujemy pod korek, a obok stoją przedstawiciele miejscowej młodzieży pewnie dopiero wracającej do domów po sobotniej nocy w odpicowanych calibrach. "Młodość jest piękna i taka bezproblemowa" - pomyślałam jako stateczna trzydziestopięcioletnia baba, wcinając parówę i kombinując co tu zrobić aby nie zaświnić się totalnie sosem czosnkowo-meksykańskim.
Przy okazji parę okruszków z bułki podarowałam miejscowym wróbelkom i jednemu mazurkowi. Ładnie zaćwierkał - zapewne "dziękuję".
I tak po prawie czterech godzinach jazdy mijamy Przełęcz Dukielską i wkraczamy na terytorium Słowacji.
Rozglądam się tutaj na lewo i prawo, bo jeszcze nie tak dawno czytałam ostrzeżenia drogowe wywołane powodzią w tym rejonie. Po powodzi jednak nie ma już większych śladów zapewne dlatego, że droga biegnie wyżej a położone niżej wioski są słabo widoczne.
Teraz mogę też włączyć nawigację, aczkolwiek trasę tutaj znam tak dobrze, że "wszechwiedząca pani" nie jest konieczna. Ale czasem jak gada ktoś inny niż żona to też jest fajnie, więc niech gada. I zaczyna się od "Brzdęk!!! Przekroczyłeś dozwoloną prędkość!"
To "brzdęk" to taki gong przed każdą wypowiadaną komendą i na początku może nieźle wkurzać, potem już się na to nie zwraca uwagi. Nawigację włączyłam dopiero teraz bo posiadane przeze mnie mapy nijak nie mogły znaleźć drogi przez Barwinek. Rozumiem, trasa wąska i są remonty, wiec dodałam opcję z drogami gruntowymi i też nie dało rady. Po prostu ten Barwinek na mapie IGo nie istnieje. Co za nierozumne stworzenie ta nawigacja!
Mijamy kolejno Svidnik, Presov i trasą przez Budimir docieramy na przedmieście Koszyc. Przy okazji nadmienię, że na razie płyta cd czeka na swój debiut, a my ostro słuchamy słowackich audycji porannych w radio i rozmów ze słuchaczami, z czego mamy niesamowity ubaw.
Prowadzący pyta się gościa co robi, ten mu coś odpowiada a my w śmiech - bo wszystkie zawody wymawiane po słowacku są tak prześmieszne, że potem razem z Mariem dopowiadamy resztę takich rozmów. Pozdrowienia dla dziewczyn i drugich połówek też brzmią jak żywcem wzięte z głupawej komedii czy może z czeskiego filmu. Ach gdyby ci biedni Słowacy wiedzieli jak się z nich nabijamy... Jak zwykle stwierdzam, że jestem po prostu straszna i wredna i czarne cholerstwo ze mnie.
Pomiędzy Presovem a Koszycami w kolejno mijanych wioskach o dźwięcznych nazwach, nadal mam wszędzie te poranne ptaki przed oczami i dodatkowo w ogródkach wypatruję czereśnie na drzewach. Trochę późne jakieś ale są!
I tak mówię do Mariusza, że może za Koszycami będą czereśnie na jakimś drzewie bo tam jest taka czereśniowa aleja, która później przemienia się w aleję orzechów włoskich (ale tych nie jem bo mam uczulenie jakieś i język mnie od nich piecze). Koszyce też jeszcze trochę jakby zaspane, ale my się budzimy dość szybko za sprawą dziur na torowisku pod wiaduktem. To nas nieźle pokołysało, a zawieszenie jęknęło głuchym stukotem wszelkich końcówek stabilizatorów i innych wahaczy. Za Koszycami mijamy stację Shell którą kiedyś chcieliśmy niecnie obrabować z paliwa i uciec w siną dal, tym razem nie musimy tu stawać, a ja obserwuję jeszcze jedną zmianę w mojej tradycji podróżowania - przerw na "sikanie" jest tym razem very mało. A wracając do alejki czereśniowo-orzechowej ze smutkiem stwierdzam, że te czereśnie chyba są wczesne bo wszelki słuch, a tym bardziej widok po nich zaginął.
I tak mijamy dawny terminal na granicy słowacko-węgierskiej, który teraz chyba pełnił będzie jakąś handlową rolę, zresztą podobnie jak terminal w Barwinku gdzie jak reklamy wskazują jest teraz sklep z outletem.
Węgry to fajny kraj! Tak, tak. Może trochę taki równy nieco i przypominający jedną wielką patelnię, ale jednak fajny bo taki słoneczny, za sprawą milionów słoneczników, które tym razem o zgrozo jeszcze nie kwitną! Co jest! Zawsze człowiek czuł się jak w krainie wszelkiej słoneczności a teraz wszystko w pąkach. Niestety ta pogoda i powódź tutaj też dały się we znaki. Z poziomu drogi widać pozostałości po rozlewiskach wody, a w mijanych miejscowościach nadal przed domami leżą worki z piaskiem...
W Forro na stacji MOL kupuję tradycyjnie winietkę 4-dniowa w niezmiennej od lat cenie 1530 Forintów. Przed wjazdem na autostradę pod Miszkolcem coraz bardziej widać jak rozległe były tutaj rozlewiska powodziowe. Woda nadal stoi w wielu miejscach. Wjeżdżamy na M30, a potem M3 i kierujemy się na Budapeszt. I kolejne nowe doświadczenie węgierskie - po raz pierwszy chyba widzę tutaj tyle policyjnych patroli! Dosłownie na każdym parkingu stoi przyczajony radiowóz lub motocykl tutejszych rendőrség. No szok! Może mieli w tym czasie jakąś akcję "Wakacyjne weekendowe polowanie" czyli jak mi google tłumaczy na ten wspaniały język "Hétvége vadászat".
No cóż trzeba uważać aby się zbytnio nie rozpędzić i nie płakać potem powołując się na odwieczną przyjaźń polsko-węgierską.
Na Węgrzech oczywiście słuchamy tutejszych radiowych rozgłośni i nadal padamy ze śmiechu tym razem jednak praktycznie i faktycznie nic nie rozumiejąc. Bo niestety zasób moich węgierskich słów stanął na: "SZESZEMESZ" (to już moja dowolna interpretacja sms), "SZOLARIUM" i ewentualnie "REKLAM", które co chwila słyszę w radio - i nawet o dziwo rozumiem. Aha zapomniałabym o KIJARAT'ach czyli zjazdach z autostrady.
I tak kontemplując śpiewność węgierskiej mowy, punktualnie o 12 wjeżdżamy przed Budapesztem na obwodnicę M0, kierując się dalej na autostradę M5 w kierunku Szeged i serbskiej granicy. Teraz czeka nas zmiana nawierzchni bo M0 jest betonowa. Opony zaczynają śpiewać na rowkowaniach. Tutaj zmienia się też znacząco ruch samochodów i zaczyna się pojawiać coraz więcej wypasionych niemieckich aut. A po zjeździe na M5 z obwodnicy to ja już widzę chyba same niemieckie rejestracje! Skąd tu tyle Niemców!? Pamiętam kilka relacji z przejazdu ta trasa i wiem skąd. Teraz tylko spojrzę delikatnie przez chwilkę na jednego czy drugiego kierowcę i okazuje sie, że w Niemczech panowały straszne upały tej wiosny! Wszyscy tak smagli i opaleni, że szok! A klimatyzacje w tych autach chyba mrożą a nie chłodzą, bo niemieckie kobiety aż chustki pozakładały na głowy i twarze. Ale dość już tej ironii, bo mnie o jakieś uprzedzenia posądzicie. Otóż tutaj jadą sami Turcy mieszkający w Niemczech. I to całe konwoje. Są to samochody luksusowe i nowoczesne wypasione suvy, są i takie bardziej popularne niemieckich marek oraz busiki. A w każdym aucie turecka ekipa. Patrzę na samochód na szwedzkich blachach i już nawet zastanawiam się czy ten jegomość to też przypadkiem nie Turek.
Z poprzednich relacji dowiedziałam się, że lepiej nie wjeżdżać pomiędzy taki "orient express" bo reakcja może być niemiła. Nie wjeżdżamy więc, a jeśli kogoś wyprzedzamy to spokojnie - zresztą muszę przyznać, że wszyscy jadą bardzo grzecznie. Nie ma żadnych szaleństw, trąbienia czy zajeżdżania drogi. Może dlatego, że policja nadal jest wszechobecna, a może po prostu są to tacy sami kierowcy jak inni i dopiero we własnym kraju jeżdżą tak jak tradycja każe.
Za Kesckemet stajemy na stacji benzynowej bo teraz to już toaleta wzywa dość stanowczo i pijemy kawę. Na stacji też właśnie staje policyjny radiowóz - czyżby ci także szykowali się do polowania?
O 14 mijamy terminal węgierski. Tak sprawnie i szybko, że już zaczynam się cieszyć, że te wszystkie straszne rzeczy, jakie słyszałam o tym przejściu mnie ominęły. Tylko niestety po very krótkiej chwili okazuje się, że te wszystkie straszne rzeczy to się dopiero zaczną... twisted: Do terminalu serbskiego, który majaczy przed nami prowadzi gigantyczna kolejka... "No to dwie godziny stania jak nic" - rzucam Mariuszowi. On zdziwiony - "No co ty za pół godzinki przejedziemy". Nie trudno zgadnąć kto był bliższy prawdy i dlaczego znowu ja... twisted: twisted: twisted:
Kolejka w tempie iście ślimaczym, bo tempo żółwie jest już szybsze, posuwa nas w kierunku Serbii. W długości czasu oczekiwania utwierdza mnie też zachowanie "tureckich Niemców", którzy zaczynają się wytaczać całymi rodzinami z samochodów i organizują coś w stylu pikników pod chmurką. Kobiety ubrane od stóp do głów wysiadają na ponad 30-sto stopniowy upał, wyciągają jakieś koce i narzuto-kołdry, na których siada rodzina i zaczyna się konsumpcja obiadu w postaci czegoś na kształt pity czy gyrosa - czyli zawijają pokrojone mięso w placki. Mężczyźni w tym czasie przepychają samochody w kolejce. :
:
:
Wygląda to ciekawie nie powiem - taki orientalny klimacik. A na dworze zapowiedź upałów - żar leje się z nieba pomimo chmurek, które pojawiają się tu czy tam. Mario mimo postojów nie gasi silnika a klima chodzi na pełnych obrotach chłodziwa. Tylko po tak długim postoju za poprzedzającym autem, które podobnie jak my nie gasi motoru, chłód z wywietrzników jest jakby coraz słabszy i słabszy.
Stojąc tak i przypatrując sie obrazom wokół nas, dojeżdżamy do miejsca gdzie z kolejki podwójnej robi sie poczwórna czy popiątna. Tutaj samochody zaczynają się tasować jak karty w talii i kombinować, którą kolejką najszybciej do celu. Jeden sznureczek jest taki jakby krótszy od innych więc mówię Mariuszowi aby zrobił sprytny myk i tam się ustawił. I robimy ten myk, a po paru minutach okazuje się, że moja intuicja jednak czasem zawodzi. Nasza poprzednia kolejka, która wydawała się posuwać w ślimaczym tempie teraz przyspieszyła do tempa żółwiego co jest znaczącą różnicą szybkości w stosunku do pozostałych. Niestety teraz nie ma już powrotu i ślęczymy w tej naszej nieszczęsnej kolejczynie gapiąc się bezwiednie na wyłaniający się przed nami terminal.
Z nudów wyjmuję telefon i zaczynam jakieś fotki nim robić, patrzę się na autokar z jakąś chyba kolonią z Lublina. Coraz bardziej odczuwam upał, a klima jakby zasnęła i coraz cieplej jest we wnętrzu samochodu. Wreszcie docieramy do terminalu, jest 15.40 czyli staliśmy ponad 1,5 godziny. Odprawa jest jak zwykle śmieszna czyli paszport, zielona karta i dowidzenia.
Jesteśmy w Serbii. Jeszcze przed odjazdem idę do banku aby wymienić 20 euro na dinary.
Krajobraz niczym nie różni się od tego węgierskiego - tereny nizinne pokryte uprawami rolniczymi. Infrastruktura drogowa ok - stacje paliw są, znaki też czytelne. Nie ma problemów z jazdą. Widać też prace nad budową nowej drogi. Mimo, że powinnam się rozglądać na lewo i prawo i kodować w głowie nowe rejony, to jestem taka jakaś otępiała, a ten gorąc w samochodzie zaczyna coraz bardziej doskwierać. Po chwili Mario komunikuje, że jak nic chyba nam klima padła. "Ło maj Gad"!!!! Toż to katastrofffffen!!!!
A przed nami coraz gorętsze podobno klimaty! Co prawda pamiętam czasy jazdy bez klimy i jakoś dawałam radę, ale teraz jakoś mi sie w d... poprzewracało i teraz ciężko przeżyć bez tego, nawet za cenę wpuszczania nawilżających kropli do oczu co dwie godziny. Milczymy i przełączamy opcje chłodzenia - może na auto, może na szybę, na nogi, może LOW, a tu nic! Gdy już zrezygnowani zaczynamy godzić się z losem klima nagle ożywa i chłód wlewa się do środka! Nie wiem co było przyczyną tego zjawiska, ale domyślam się, że wskutek stania w kolejce z włączonym silnikiem za innymi samochodami, system nie był w stanie odpowiednio oddawać ciepła czy coś takiego i się nam przegrzał. Hmmm, a tuż przed wyjazdem klima była nabijana i czyszczona, wymieniane płyny chłodzące i inne eksploatacyjne, a tu taka wtopka.
Wracając do tutejszych dróg Mario oczywiście zaczyna warczeć na nasze rodzime polskie, bo nawet w Serbii, która chyba najbogatszym krajem nie jest budują drogi na dość długich odcinkach, a u nas oczywiście nic - tu jeszcze wyjaśnię, że u nas to w głównej mierze znaczy na dzikim wschodzie. Bo jak do tej pory najgorsze odcinki drogi, które przebyliśmy to 46 km trasy nr 19 Lublin - Kraśnik, który zasługuje na miano "europejskiej królowej kolein", odcinki drogi nr 9 od Domaradza do Barwinka - ale tutaj były przynajmniej jakieś roboty drogowe oraz kilka miejsc na Słowacji - ale tam nie było takich kolein i dziur jak u nas.
W Serbii jak do tej pory nawierzchnia jest w porządku, jezdnia szeroka, a kierowcy na wszelkie sposoby starają się ułatwić jazdę innym zjeżdżając do prawej krawędzi.
Policja czujnym okiem fotoradarów czuwa nad prędkościową fantazją i trzeba stwierdzić, że czuwa bardzo "gęsto" gdyż co chwila ktoś z przeciwka miga światłami, po czym panowie patrolowi wyłaniają się zza najbliższego drzewa, słupa czy filaru wiaduktu. Nie tęsknimy za tego typu wymianą międzynarodowych uprzejmości więc staramy się jechać albo przepisowo, albo za kimś miejscowym.
Pierwsze wrażenie krajobrazowe robi na mnie przejazd przez most na Dunaju za Nowym Sadem.
Most co prawda w remoncie, ale przeprawa przez rzekę urozmaica nizinny, monotonny trochę widok. Most zaczyna się już na terenach zalewowych, jedziemy nad leśnymi mokradłami poprzecinanymi małymi rzeczko-strugami. Dopiero po chwili widać koryto i Dunaj. Na przeciwległym brzegu malowniczo widać miejscowość Beszka oraz grzbiety wzgórz Fruszkiej Gory. Trochę żałuję, że nie robiłam fotek z samochodu, bo jazda przez remontowany most odbywała się dość wolno i może coś udałoby się uwiecznić...
Zbliżamy się do stolicy - Belgradu. Tutaj ruch robi się dużo większy, a po przekroczeniu granicy miasta następuje mała powtórka z polskich dróg czyli koleiny. Belgrad jest dobrze oznakowany i nie ma problemów orientacyjnych. Na pierwszy rzut oka wydaje się zaniedbanym miastem ze starymi szarymi blokami, ale tak naprawdę wydaje mi się, że warto byłoby tutaj trochę "powęszyć" i obejrzeć jego serce. Z okiem samochodu najpierw widać charakterystyczną wieżę po lewej stronie stojącą jakby na nodze i podporze. Jest to pierwszy ciekawszy budynek, po chwili patrząc na tą wieżę z drugiej strony zaczynają się wyłaniać takie posocjalistyczne straszydła w postaci betonowych wieżowców. Kolejnym zapamiętanym obrazem z Belgradu jest belgradzka Arena i jakieś nowoczesne centra handlowe nadal pozostające w budowie. Na billboardach rzucają się w oczy reklamy banków, sieci komórkowych i piwa czyli ten sam target co w Polsce. Po przekroczeniu mostu na Savie po lewej stronie widać przez chwilę kopuły cerkwi i zarysy budynków historycznego serca miasta. Wyglądają interesująco i dlatego uważam, że warto byłoby poświęcić temu miejscu więcej uwagi - jednak mu przecież jedziemy szukać greckich na razie klimatów, więc podążamy dalej. Wyjeżdżając z Belgradu zaczynamy wspinać się pod górę, a w lusterku wstecznym zaczyna rozciągać się panoramiczny widok na miasto. Stajemy na chwilę na poboczu i wyjmuję kamerkę - jednak słońce jak na złość musi właśnie teraz świecić mi prosto w obiektyw i cały filmik nie wygląda dobrze.
Filmik z przejazdu przez Belgrad
Po zjeździe ze wzniesienia krajobraz zaczyna przypominać nasze Bieszczady czy Beskidy - łagodne, zalesione górki, po lewej na jednym ze wzniesień widać wieżę z antenami. Podsumowując Belgrad jawi się jako miasto dopiero dźwigające się i po latach socjalizmu i po nie tak dawnych, wojennych przejściach.
Za Belgradem jedziemy autostradą w kierunku na Nisz. Co jakiś czas pojawiają się bramki, na których trzeba uiszczać płatności. Paragony zebrałam w samochodzie ale o dziwo, mimo mojej wręcz fotograficznej pamięci nie wiem teraz ile tych bramek było - trzy może cztery? Jestem taka jakaś "zamulona" - zapewne to zmęczenie tym, że poprzedzająca wyjazd noc była praktycznie nieprzespana i po tych kilkunastu już godzinach w samochodzie zaczynam być trochę senna. Staram się wypatrywać gór ale dopiero za Niszem zaczyna być ciekawiej za oknem. Wcześniej jeśli jakieś górki są, to dość niskie i przypominające takie nasze jak wcześniej pisałam Bieszczado-Beskidy, a czasem okolice Bochotnicy pod Kazimierzem Dolnym - to takie moje "regionalne" spostrzeżenie.
Później w dalekiej oddali widać po lewej stronie takie już dość wysokie szczyty lecz niestety trochę do nich daleko.
W okolicach Niszu stajemy na stacji paliw, tankujemy do pełna, Mario idzie kupić kawę i coś do przegryzienia, a bardzo miły pan ze stacji w tym czasie tak dokładnie myje nam szyby, że mam wrażenie, że zaraz wycieraczki zaczną strajkować, z powodu zabrania im miejsca pracy. Wycieraczki też są czyszczone, przecierane, docierane, a szyba przecierana na mokro, na sucho jeszcze raz na mokro i jeszcze raz pucowana do sucha. Uszczelka w szybie też jest wycierana - no szok po prostu!
Niestety zaraz po wyjeździe ze stacji otrzymujemy gratis nową porcje tłustych much i muszek więc przednia szyba wygląda dokładnie tak jak przed całą zabawą z czyszczeniem...
Autostrada kończy się w okolicach Grdelicy bodajże i teraz jedziemy drogą węższą ale też o w miarę dobrej nawierzchni. No i widoczki są coraz ciekawsze, tylko ze względu na to że słońce już mówi powoli dobranoc, coraz bardziej muszę wytężać moje zakraplane oczy aby dostrzegać te górskie osobliwości. Droga wije się zakrętami wzdłuż rzeki płynącej pomiędzy skałami i zalesionymi górkami, ale nie jest to jakaś trudna czy wymagająca trasa. Jest to też najładniejszy odcinek całej dotychczasowej Serbii. Przy zapadającym zmroku obserwujemy jeszcze miasteczka Vladiczin Han i Vranje.
Potem już w coraz większych ciemnościach dojeżdżamy do granicy z Macedonią. Terminale graniczne nie są już tak zatłoczone i opuszczamy je dość szybko. W jakimś mini kantorze wymieniam też 20 euro na te piękne, macedońskie banknoty m.in. z pawiami.
Przed Kumanovem wjeżdżamy na autostradę i mimo, iż zmęczenie zaczyna wygrywać wojnę z koncentracją to jeszcze trochę jedziemy zaczynając powoli rozglądać się za miejscem do spania. Niestety noc mimo, iż gwieździsta to jednak ciemności nie pozwalają podziwiać tutejszych gór, górek i skałek - tylko to co wyłania się w smugach reflektorów pozwala na pobudzenie strasznie już sennej wyobraźni. Bardzo malowniczo wyglądają światła Skopje ścielące wzgórza nad miastem. Po prawej mijamy lotnisko. Wkrótce znów robi się ciemno a pasy autostrady rozdzielają się na dwie oddzielne nitki. I ponownie rozbłyskuje jakby świetlikami tym razem miasto Veles.
Za nim już na serio zaczynamy szukać parkingu. Ale te stacje, które mijamy są nieciekawie przystosowane do noclegu "tranzytowo-turystycznego".
Ostre światło może sprzyja bezpieczeństwu ale jak tu spać gdy halogen daje w szybę auta. Za stacjami są takie mini parkingi na kilka aut ale najczęściej już nie ma na nich miejsc, a tam gdzie są swoje "obozy" porozbijali ci niemieccy Turcy, którzy nadal nam towarzyszą w drodze z tym, że teraz ich liczba znacznie spadła. Pozostałe "wolne" miejsca są zajęte przez śmieci, które są tu wszędzie!
Na jednej takiej stacji mówię, że nic to, stajemy! I idę do toalety z boku. To był jeden z największych szoków toaletowych podczas tego urlopu.
Drzwi do toalety? Przepraszam tu była ich tylko połowo-ćwiartka - pozostała część została wyłamana i zasłaniała mnie tylko ścianka. Papier toaletowy - dobrze, że zabrałam całą rolkę bo na "wyściełanie" tych stopni w okolicach "dziury kiblowej" trochę mi go poszło. Ale cóż, desperacja nakazała mi podjąć próbę. Na koniec tego testu na przetrwanie pociągnęłam za rączkę od spłuczki i.... musiałam szybko uciekać bo okazało się, że rura jest dziurawa, a woda niczym ulewny deszcz spadła mi na głowę.
Wściekła jak wredna, czarna cholerrrrra wracam do samochodu. Tutaj to ja spać nie będę!!!!! Jedziemy dalej i za kilka km jest kolejna stacja tej samej sieci i taka sama jak pozostałe - tutaj nie sprawdzam już sanitariatów. Udaje się znaleźć małą lukę pomiędzy jakimiś dwoma ciągnikami tirów w miejscu, gdzie na asfalcie leżą wszystkie możliwe opakowania od sprzedawanych tu produktów. Mam to już gdzieś, rozkładam siedzenie na płasko, wyjmuję z bagażnika kocyk (bo ja bez kocyka nie zasnę) i układam się raz na lewo raz na prawo, a w biodro gniecie mnie za każdym razem boczne trzymanie fotela. Mario już słodko śpi, a wyrazem tej słodkości jest głośne chrapanie.... Wszyscy, którzy znają Mario i mieli okazję zasłyszeć jego nocne trele mogą mi już teraz pod tym postem składać kondolencje.
I jak ja mam zasnąć???!!! Do tego słyszę odgłosy stacji, samochody wjeżdżające i odjeżdżające i jakąś imprezę przy stoliku barowym na zewnątrz. Po jakimś czasie zmęczenie zwycięża i nawet nie wiem kiedy zasnęłam i dlaczego się obudziłam. Jak w narkozie dosłownie! Po obudzeniu za to wiem, dlaczego mnie tak okropnie to biodro boli.
I tak oto skończył się ten koszmarnie długaśny dzień i zaczął kolejny, też długaśny, w którym dotrzemy wreszcie do pierwszego z naszych urlopowych celów
, zjem pierwszą pizzę, a wcześniej padnę ofiarą zgrai niecnych... Ale o tym w kolejnym strasznie długaśnym zapewne odcinku.
P.S.
No to już sobie ze zdjęciami dałam radę, teraz tylko jeśli ktoś wie jak gotowe okienko filmiku z you tube dokleić to poproszę o poradę