Odcinek 7 "Ostatni dzień poświęcenia" "
Piątek, 9 lipca
Poranna sesja
Strasznie rano się dziś budzę. Jest jakaś siódma więc to nad wyraz dziwne - biorąc pod uwagę, że jestem na urlopie i oprócz komarów nic mi nad głową nie krąży (w domu o tej porze nad głową krążą mi te dwa moje kociska upominając się o żarcie). Rozpoczynam poranny samograj, jednak tym razem nie budzę Mariusza. Zamierzam pójść sama w miasto. Zbroję się na tą wyprawę jak na wojnę, pakując do plecaka obiektyw na zmianę i kamerę, a w ręku dzierżę oręże w postaci aparatu. Tak zaopatrzona wyruszam aby zdobyć Pargę o poranku z perspektywy promenado - południowej. A dokładniej, chcę sobie kilka fotek strzelić z pozostałych plaż w mieście i trochę mniej zatłoczone uliczki uwiecznić dla mojej "ołn" potomności. Teraz, gdy na ulicach jeszcze w miarę pusto, Parga robi całkiem urocze wrażenie.
Idę zatem tą naszą uliczką o strasznie ciężkiej do wymówienia nazwie Dimoulitsa Patatouka . Biedne ptaszyny w klatkach świergoczą przeuroczo, a przed domami już uwijają się gospodarze. Robię kilka zdjęć tym ptakom, ale niewdzięczniki kuprami mi się odwracają , a gospodarz tak jakoś niechętnie na te moje praktyki się zapatruje. Pewnie podświadomie czuje moje "grinpisowskie" nastawienie i ukryte pragnienie oswobodzenia jego pupili. Obok siedzi też pop z żoną i tak mi się głupio jakoś robi jak ja z kolei moim kuprem przed nimi macham robiąc te fotki . Trzeba wiedzieć kiedy się wycofać, więc posyłam uśmiech , że niby to takie fajowe i łanderfulll - te ptaki oczywiście i lecę dalej. Przy okazji ptaków uwieczniłam też jedną z ulubionych roślinek - nazwa niestety nieznana, ale przynajmniej się kuprem do mnie nie odwracała .
Schodzę główną ulicą w dół do promenady. Teraz Parga jeszcze nie kipi tysiącem turystów i można się tu i tam pozachwycać, poachać i poochać . Kramy dopiero zaczynają otwierać roletowe podwoje, a właściciele tychże biznesów myją i zamiatają uliczki przed straganami i niespiesznie wywieszają towary, dyskutując przy tym głośno ze sobą. To sprzątanie to takie tylko od zewnątrz, bo zaglądając głębiej w podwórka to takie graciarnie, że łolaboga - tysiąc jeden niepotrzebnych rzeczy, których jednak żal się pozbyć . Ale nie można ogólnie narzekać. Z racji tego, że te wszystkie skóry i koszulki jeszcze głęboko w workach to i zapach plastyku nie jest jeszcze tak dokuczliwy. Unosi się natomiast przyjemny aromat porannej kawy i słodki zapach ciastek. Mniam - to jest fajowskie czy kozackie jak się teraz mówić powinno . Grecy bardzo lubią słodkości wszelakie, więc takie słodkie aromaty można tutaj spotkać na każdym kroku a zwłaszcza o poranku, bo potem to już gyrosem zaczyna zalatywać. Kątem oka patrzę na niektóre kramy czy przypadkiem nie ma mojego obiektu pożądania w postaci owych "drzewianych" rakietek tenisowych . Wczoraj nie zdążyłam ich namierzyć i mam z tego powodu nawet większy niedosyt niż z tej niezjedzonej w miasteczku kolacji. Na dole, w okolicach postoju taksówek, gdzie bazarek ma największe nasilenie i najszybciej się budzi do życia widzę nawet takie fajowe, ale sprzedawane pojedynczo, nie w komplecie. Ja singlem nie jestem i wolałabym takie już sparowane, jednak patrzę mimo to na cenę. Patrzę ... i mnie trochę mrozi... Bo jedna sztuka kosztuje 11 euro. No jak na taki kawałek sklejki wyglądający jak deska do krojenia to moim zdaniem lekka przesada . Znowu odchodzę z niczym gdyż kobiecy racjonalizm bierze górę nad pragnieniem posiadania. Trochę to dziwne w moim przypadku, bo zakup np. 55 bluzki zawsze potrafię jakoś sobie zracjonalizować...
Poniżej zdjęcia z tej uliczki, która wieczorami ostatnie poty z nas wyciska - tutaj strasznie niewinnie wygląda:
Plaże z lodem w nazwie
Wchodzę na promenadę i kieruję się w stronę miejskiej plaży o dziwnej nazwie Krioneri. Widoczek stąd jest całkiem ciekawy - wprost na wysepki, jednak ten cały miejski zgiełk z tyłu i trochę taka na oko mniej czysta plaża to jednak nie to. Przy wejściu na plażę trwają szybkie prace przy ustawianiu jakiejś scenki z drewna. Warczą piły, stukają młotki, a kilku pracowników pokrzykuje na siebie - z tych pokrzykiwań to ja jedno słowo umiem tylko wyłapać czyli to wszechobecne "Ella", czy jakoś tak . Moja babska dedukcja od razu stawia mi przed oczami plakacik zaobserwowany na słupach, który starałam się odcyfrować jakieś dwa dni temu. Oczywiście greckich robaczków ocyfrować się nie dało, za to hasła w postaci nazwy Kastro i daty "tysiąc trzysta coś tam dalej" a potem fotki jakichś fajerwerków ułożyły mi się w zgrabną całość . Jestem już pewna, że w sobotę 10 lipca wieczorna feto-impreza rocznicowa się szykuje, a jej zwieńczeniem będzie zapewne pokaz sztucznych ogni ! A ta oto przyplażowa budowla będzie miejscem tychże uroczystości. Niesamowicie dumna jestem z tych moich spostrzeżeń i skojarzeń - jak nic moje szare komórki mimo upału jeszcze nie wyparowały, a czarny kolor z włosów też nie wypłowiał Jak wrócę opowiem o wszystkim Mariowi, to może się wybierzemy.
Tymczasem idę dalej w kierunku kolejnej plaży tym razem o nazwie Piso Krioneri lub po prostu Golfo. Niestety nie mam zielonego pojęcia co te nazwy oznaczają , bo jak niejednokrotnie pisałam greka to dla mnie istna chińszczyzna - aczkolwiek to Krioneri jakoś z komorą kriogeniczną mi się bardzo-very-multum lodowato-nieciekawie kojarzy . Na tą plażę przechodzi się po małym mostku, który kiedyś pokrywała błękitna farba - teraz trochę już spłowiała i zdrapana. Po lewej stronie tego mostku znajduje się coś co mi wygląda na oczyszczalnię ścieków i co diametralnie zmienia moje postrzeganie tego cudownego miejsca. Tzn. dobrze, że jest ta oczyszczalnia, ale to, że jest jakoś mi tak nieciekawie się komponuje z wypoczynkiem plażowym . Pod mostkiem płynie mini rzeczka, a od tyłu całość zamykają dwa pensjonaty i plażowy barek. Plaża jest kamienista. To akurat dla mnie fajne, jednak pomiędzy tymi białymi okrąglakami co chwila niespodzianka - tu jakiś papierek, tam woreczek..., tak trochę brudnawo na mój gust...
Za to widoczki wspaniałe! Po lewej skały, po prawej skały, a na wprost z morza szczerzą się skalne zębiska . Cudnie i bajkowo, fantastyczna sceneria. Podoba mi się nawet bardzo - tylko niestety od naszego domu to będzie ze dwa kilometry jak nic... Mario raczej nie da się namówić... Robię zdjęcia, zmieniam obiektyw, a na koniec zamieniam aparat na kamerkę i nagrywam to wspaniałe miejsce. Przy okazji wyławiam wzrokiem jakiś statek na horyzoncie. W oddali widać też zarysy wysp Paxi i Antypaxi.
Organoleptycznie sprawdzam jeszcze temperaturę wody i ".... ło maj Gaddd", toż to Bałtyk chyba jest cieplejszy ... Może te skały są temu winne, a morze lodowata woda ze strumienia - tylko ten strumień w sumie nie dociera do morza a kończy się wśród kamieni zieloną, bajorowatą kałużą, o mało przyjemnym wyglądzie. W każdym razie moje kriogeniczne skojarzenia nazwy sprawdzają się jak ulał - a nuż owo Krioneri to Lodowata czy coś w tym guście?
Czas mnie zaczyna gonić, a ludzie też się na mnie patrzą tak nieufnie - stoi i foty strzela - a nuż się znajdą potem w jakimś internecie ?! Wracając do domu nagrywam jeszcze trochę promenady. Zrobiło się już ciut późnawo - jest po dziesiątej i Mario już pewnie umiera z głodu, psy na mnie wiesza, koty drze i piorunami strzela. Bo głodny Mario to zły Mario, więc trzeba nabrać trochę tempa . Widać to na filmie, bo gdy szybko idę to mi się ręce straszliwie trzęsą. W tawernach trwa późna już pora śniadaniowa i życie przenosi się na plaże.
Promenada w Pardze
Tutaj kolejny przerywnik zdjęciowy, czyli Parga widziana z promenady:
Zbaczam z promenady, przechodzę przejściem pod domem - takim bramo-tunelem, skręcam w lewo - jakiś gość mówi mi "Hello" . Spieszę się, więc wbiegam dosłownie uliczką pod górę. No gdy już tak wbiegam to nie filmuję, bo nic z tego by nie wyszło . Jeszcze jedna myśl wpadła mi do głowy - tzn. wpadła mi dopiero teraz, gdy filmik zgrywałam do tej relacji - stare domy w Grecji mają tynki, a w Chorwacji są z takiego uroczego kamienia. Chodniki też - tutaj jest taki beton i aby zrobić wrażenie to białą farbą w niektórych miejscach taką niby zaprawę wymalowali . W Cro są kamienie wszędzie lub prawie wszędzie (bo betonu też jest pod dostatkiem) i jednak te kamienne uliczki w starych miasteczkach są tam przeurocze . Tutaj więcej jest natomiast wszelkich donic, doniczek, puszek po oleju w roli doniczek, w których rosną przeróżne agresywnie zielone rośliny. Tu także mają zwyczaj malowania obramowań dookoła okiennic, drzwi czy nawet progów i schodów, co też wygląda fajnie . Natomiast już nie fajnie wygląda łączenie nowego ze starym w postaci dobudowywania bezpłciowych pensjonato-domów, tak brzydkich, że patrzeć się na to nie można . Do tego te wszechobecne markizy nad balkonami, które są na pewno funkcjonalne ale tak mi jakoś nie pasują do brył tych budynków. I w sumie to najbardziej z tego wszystkiego podobają mi się takie stare, krzywe i wydaje się zaniedbane domy z odpadającym tynkiem i porastającym mury zielskiem. Ale ja zawsze dziwna byłam.
Po wycieczce wpadam do domu i opowiadam Mariuszowi, jak to pięknie w Pardze jest rano. A Mario jak to Mario - co robisz na śniadanie? Normalka. Robię więc śniadanko i dalej mu opowiadam tym razem o tej scenie w budowie i że na pewno wielka impreza i święto będzie. Musimy tam być . Mario już taki trochę znużony tym codziennym łażeniem do miasteczka, bo przy jego masie i kondycji zbudowanej za kierownicą samochodu to dla niego wysiłek ponadnormatywny . Jednak jeśli impreza będzie to on też jakoś się zmobilizuje. Dobrze , mówi - pójdziemy na zamek i obejrzymy wszystko z góry . A to cwana bestia! Ale na zamku wieczorem gryzą takie muchy i komary - mówię (bo już raz mnie przy murze wieczorem coś pogryzło). To się spryskam sprayem - odpowiada nikczemnik...
Urywam temat i idę pakować się na plażę. Dziś moja sytuacja nie jest jeszcze zadowalająca, ale już widzę i czuję koniec mojej babskiej męki .
Plaża Valtos po raz .... nie wiem już który
Tym razem bierzemy na plażę maty i szukamy miejsca w pierwszym rzędzie od morza. W sumie rozkładamy swój "obóz" w tym samym miejscu co dzień wcześniej i za nami ponownie mamy tych rozrywkowych Szwedów. I tak praktycznie w identycznym rytmie się ten dzień toczy jak poprzednie. Ja jeszcze tak bardzo ostrożnie z wodą (cieplejsza niż wczoraj lecz nadal mam dreszcz gdy moczę nogi), potem siedzimy w Tango (kalmary są boskie!!!), a następnie znowu plaża . Około 17.00 przypływa statek Marco Polo, z rejsu na Paxi i Antypaxi i robi strasznie dużo hałasu, ludziska skaczą do wody z pokładu lub wchodzą i schodzą po drabince. W sumie to całość tak z perspektywy plażowej wygląda trochę jak taka małpka na cyrkowej arenie. Ale wszyscy są happy - i ci co płyną bo teraz mają kąpiel i ci co leżą na plaży bo wreszcie mają jakiś przerywnik i ci co statkowym biznesem rządzą - bo na pewno nałapią nowych klientów . Ciekawe czy od biletu odliczają gażę za występy reklamowe ? Całe przedstawienie trwa jakieś 15 minut i kończy się donośnym klaksonem okrętowym ponawianym wielokrotnie, który jeszcze ma dodatkowo plażowych turystów skłonić do obserwacji tej ala'pirackiej łajby, bo a nuż przysnęli gdy trwał postój i kąpiel? No nie wiem czy ja bym chciała takim trąbiącym statkiem płynąć...
I tak tradycyjnie mija kolejny dzień. Tradycyjnie, bo ja nadal "ciota-niemota" wodna jestem lecz już widzę bardzo wyraźne światełko w tunelu - o tak wyraźne, że aż zaczyna mnie w oczy razić !
9 lipca w Klubie Tango
... a wieczorem...
Wieczorem gdy siedzimy sobie na tarasie i popijamy winko (tym razem nie poszliśmy do miasteczka!), mówię Mariuszowi, że ze mną już ok i jutro zabieramy stąd tyłki i jedziemy na Lefkadę ! W sumie trzeba się powoli zacząć też zastanawiać gdzie spędzimy trzeci tydzień urlopu - może właśnie na Lefkadzie? Trzeba obejrzeć trochę wybrzeża i zobaczyć coś więcej niż plażę Valtos. Zatem decyzja zapadła - jutro rano jedziemy na wyspowy rekonesans. Wyciągam więc mapę i sprawdzam trasę. Mario wyciąga natomiast statyw i mówi, że musimy sobie zrobić próbę ze zdjęciami nocnymi, bo jutro już będą te fajerwerki. Idziemy więc przed dom i robimy fotkę naszej uliczce - ale jakoś tak nijako to mi wychodzi , bo jakiejś hiper różnicy w stosunku do tych ujęć z ręki nie widzę...
Przy okazji zagadują nas jacyś inni skandynawo-turyści i proszą o zrobienie im zdjęcia - kurcze chyba na znafffców wyglądamy , a my takie zieleńce pomidorowe jesteśmy w tym temacie. Ale Mario foci ich i wyglądają na zadowolonych, albo tylko tak udają przez grzeczność. Rok temu w Plitvicach też poprosiliśmy o zrobienie foty takiego gościa z najbardziej wypasionym aparatem w okolicy i taką lufą obiektywową, że wyglądał na wielkiego mistrza . Przynajmniej dla mnie - ale może to jest dowód, że ocena po gabarytach sprzętu czasem jest bardzo błędna . I tak koszmarnie nam fotkę prześwietlił, że już dziecko by lepiej ją zrobiło... Ale wtedy też byłam grzeczna i powiedziałam z uśmiechem Dziękuję .
Więcej wrażeń z tego dnia już nie pamiętam i w mojej telefonicznej ściągawce nie zakonotowałam . Zasypiam podekscytowana dniem jutrzejszym, a za oknem miauczą koty. Straszny jakiś spór między nimi rozgorzał i kończy się bijatyką wielką. Po jakimś czasie koty milkną i już tylko jakieś odgłosy nocnego życia w miasteczku walczą z moim snem...
P.S.
Ponieważ miałam ostatnio jakieś makabryczne problemy z siecią i zrywa mi łącze cały czas przy przesyłaniu filmików, to uzupełnienie tego odcinka w postaci filmowej będzie jak tylko uda mi się te filmiki załadować.