Na kolejny nocleg Kuba wybiera wyspę Kaprije.
Cumujemy tam przy pomoście.
Jachtów niewiele, przyjemnie tu i spokojnie.
I widok piękny.
W Kaprije zachciało nam się wyjść do jakiejś konoby na kolację.
Poszliśmy z mężem na zwiady.
A tam cisza, ciemno, pusto.....nikogo....wszystko pozamykane......
Już chcieliśmy wracać ale zaczepił nas jakiś miejscowy.
I koniec końców stwierdził że on jak najbardziej przygotuje dla nas kolację.
Szybko poustawiał stoły, my zawołaliśmy całą ekipę, za chwilę na stół wjechały sałatki, pieczywo, napoje.
Każdy z nas wybierał sobie świeżą rybę którą ma ochotę zjeść.
Chorwat dla części z nas smażył małe rybki, dla pozostałych grillował większe.
Kolacja rozkręciła się mocno na wesoło.
A najfajniejsze były koty.
One były wszędzie.
Pod stołami, pod krzesłami, na dachach budynków, na drzewach.
Gdzie nie spojrzeć – świeciły kocie zielone oczy.
I wszystkie pary tych kocich diamencików były wpatrzone......w nasze ryby!!!
Trzeba było szybko zjadać co nasze!!!!!!
Oczywiście wszystkie resztki – głowy, ogony itp. rzucaliśmy gdzieś w ciemność gdzie było to natychmiast konsumowane do ostatniego okruszka.
Kolacja była pyszna, wesoła i przeciągnęła się długo......
.....dlatego co niektórzy popadali na swoich kojach.
I spali do późnego poranka.
My siedzieliśmy jeszcze chwilę w kokpicie.
Patrzymy – a tu idzie stary Francuz z miasta po pirsie.
Pirs szeroki na jakieś 6 metrów – dla Francuza mega wąski.
A że porozkładane jeszcze kable elektryczne, węże do wody – to robi się niezły tor przeszkód.
Pan jednak dzielnie walczy.
Przechodzi obok nas z okrzykiem: Mademoiselle, mademoiselle....
Jego jacht stał na końcu pirsu.
Doszedł do końca, zatrzymał się przed trapem szerokim na 30 cm i mierzy...
Mąż wstał – szykuje się już do ratowania topielca.
Ale Francuz okazał się wytrawnym żeglarzem – pomierzył, popatrzył i hyc, hyc i jest cały i zdrowy na pokładzie.
Szacun!!!!!