Pokąpani – pora płynąć do mariny mimo wczesnej pory.
Miejsc nie ma w niej nieograniczonej ilości, trzeba się gdzieś przyczepić zanim ich zabraknie.
Marina w Korculi wita.
Marina, nawet nie port – i to w takim okrutnym mieście masowego rażenia!!!
Nie wiem co nas podkusiło.....
Już samo cumowanie było dziwne – za falochronem nie było miejsc, musieliśmy się wycofać pod mocno wiejący wiatr (nasz biedny silnik ledwo wytrzymał ten manewr) i zacumować od zewnętrznej strony falochronu.
Ale jak się zachciało Korculi.......
Chyba dziś bym się na taki krok jednak nie zdecydowała.
Niewątpliwą zaletą korculańskiej mariny jest jej położenia – właściwie w centrum miasta.
Kilka kroków i jesteśmy na starówce.
Prawie natychmiast po zacumowaniu biegniemy do miasta.
Kupujemy lody w pierwszej lepszej lodziarni i natychmiast wracamy na pokład.
Temperatura w mieście da się określić tylko jednym słowem: piekło!!!
Albo i coś jeszcze gorszego!!!
Robi nam się słabo z gorąca.
Na pokładzie jest trochę lepiej – dalej od nagrzanych murów i ulic.
Miasto będzie musiało zaczekać chwilę aż warunki termiczne zrobią się przez nas bardziej akceptowalne.
Siedzimy na pokładzie ze dwie godziny.
Anię nosiło.
Kręciła się, kręciła i nabroiła.....
Niechcący stuknęła mnie w twarz i moje jedyne na pokładzie okulary słoneczne........spadły do wody!!!
A przecież przed nami jeszcze kilka dni żeglugi!!!
Co to będzie???
Kapitan próbuje od razu je wyciągnąć ale jest zbyt duża fala, spadają jeszcze niżej.
Musimy zaczekać aż woda się uspokoi.
Po jakimś czasie próbuje kolejny raz.
Niestety mamy zbyt krótki bosak – nie dostaniemy nim do dna.
Ale od czego ma się sąsiadów?
Użyczają nam swój bosak i konstrukcją związaną z dwóch bosaków i jeszcze jakiegoś kija delikatnie, na wstrzymanym oddechu nasz Kapitan podnosi z dna moja zgubę!
Radość na pokładzie i oczywiście powód do integracji z sąsiedztwem.
W końcu robi się troszkę chłodniej, słońce przestaje tak przypiekać..
Można pójść na starówkę jeszcze raz.
Wspólne zdjęcie na schodach.
Idziemy dalej.