Re: Od lądowego szczura do Kapitańskiej Baby – 15 lat ewoluc
napisał(a) Kapitańska Baba » 09.02.2021 09:42
Na morzu wciąż się rozwiewa i jego stan się podnosi.
A zaraz po zapadnięciu zmroku mamy opuścić cichy port.
Co nas tam czeka?
Nie ukrywam, boję się.....
Cała Załoga powoli schodzi na pokład.
I chyba większość miała niepewną minę, zwłaszcza ci, którzy żeglowali z nami na Zawiszy.
Ale jak się powiedziało „A”......... przecież jakoś musimy wrócić a nie wydaje się abyśmy znaleźli na szybko inny środek transportu....
Jest już mocno ciemno gdy Kapitan wydaje rozkaz wyjścia w morze.
To czeka nas wieczór pełen emocji – akurat trafiliśmy na naszą wachtę nawigacyjną!
Oddajemy wszystkie cumy i szpringi, pracujemy na odbijaczach, Kapitan odchodzi od brzegu.
Szybki klar na pokładzie żeby zdążyć zanim wyjdziemy z osłoniętego kanału.
Im bliżej morza tym wiatr jest głośniejszy i Pogoria coraz mocniej się buja.
W końcu opuszczamy cichy i spokojny kanał, wpływamy w paszczę lwa.
Wiatr huczy.
Widzimy jak fale rozbijają się z wściekłością o skały na brzegu.
Ciągle jeszcze za sterem Kapitan.
On używa joysticka a nie koła – w ten sposób steruje bez wysiłku i niezwykle precyzyjnie.
Wszyscy jesteśmy w pasach asekuracyjnych powpinani w mocne miejsca.
Przednie wyjście spod pokładu jest zamknięte.
Przebywanie na dziobie jest zakazane.
Osoby które normalnie siedzą na oku na dziobie dziś mają prawo dojść tylko do śródokręcia i stamtąd prowadzić obserwację horyzontu.
Dziób Pogorii co chwila jest zalewany przez wielkie dziady.
Po kilkunastu minutach – gdy odeszliśmy kawałek od brzegu – Kapitan informuje nas że przejmujemy prowadzenie.
Mój Mąż stoi za sterem.
Trzyma koło w dłoniach i zastanawia się czy utrzyma Pogorię na kursie.
Pada pytanie od Kapitana: czy sternik gotów do przejęcia steru?
Gotów – nie ma wyboru.
W takim razie proszę o przejęcie steru – powiedział i puścił swoje urządzenie sterowe.
Teraz Pogoria przez dwie godziny w rękach naszej wachty.
Wiatr był tak silny że Mąż przez te dwie godziny cały czas bez przystanku kręcił kołem w jedną stronę.
Jechaliśmy na silniku.
Należało odpłynąć jeszcze dalej od zawietrznego brzegu by bez ryzyka zdać się na wiatr.
Po jakiejś godzinie, może dłużej alarm do żagli!!!
Na pokład wyszło mało osób.
Bardzo mało.
Ciemno, statkiem wściekle rzuca na wszystkie strony.
Dobra, postawmy grota i kliwry.
To z pokładu – będzie łatwo.
Ale nie!!!
Pada polecenie wejścia na reję!!!
Zapalają się światła pokładowe i mój mąż z dwoma kolegami z naszej wachty i jeszcze kimś z reszty załogi idą po sznurowych drabinkach na górę na maszt!!!
Patrzyłam z przerażeniem.
Im wyżej tym przecież jest mocniejsze wychylenie.
Wejście należało synchronizować z ruchem statku na fali.
Gdy przechył był w kierunku przodu wchodzącego – należało biec.
Gdy fala przechodziła i maszt odchylał się w stronę pleców – należało trzymać się kurczowo i walczyć o równowagę.
Dobra, doszli do rei.
Ale jak utrzymać się na pertrze nie używając rąk które muszą pracować???
Dokładnie jak przy wejściu.
Pracujemy gdy lecimy przodem w dół.
Gdy fala przechyla nas do tyłu – trzymamy się drzewca.
Ten ruch rei tam na górze to było kilka metrów w jedną i kilka metrów w drugą.
Odwiązali krawaty.
Mogą zejść.
I rozwinąć oba marsle – już z poziomu pokładu.
To już pestka, zadanie dla przedszkolaka.
Nie pamiętam już ile żagla nieśliśmy w tym wichrze ale trochę pracy przy stawianiu było.
Po alarmie jeszcze chwila naszej wachty – już łatwiejszej, jesteśmy dalej od skalistego brzegu, można było troszkę zmniejszyć koncentrację.
A potem koniec wachty – przekazujemy ster kolejnym chętnym a sami idziemy spać.
Tylko mój mąż uparł się i nie założył na koi deski sztormowej.
Położył się – na szczęście spał na dole – i przy którejś kolejnej fali......wypadł z koi na podłogę!
Po upadku szybko zmądrzał i mimo ciasnej koi grzecznie spał wtulony w swoja deseczkę sztormową jak w najmilszą podusię.