Na ten dzień zaplanowaliśmy wycieczkę do stanowiska archeologicznego Lamanai. Opcje dotarcia do tego miejsca są dwie lądowa albo wodna. Lądem jedzie się ok 60 km w głąb dżungli gruntową drogą. W porze deszczowej może być trudno przejezdna. Jako alternatywę można wykupić wycieczkę z transportem łódką (ok 2h w jedną stronę), w cenie jest też przewodnik, wejście do ruin i lunch. Decydujemy się na drugą opcję. Nie bardzo chcieliśmy utknąć w błocie. Być może gdybyśmy mieli auto z napędem 4x4 zdecydowalibyśmy się na samodzielną wycieczkę ale zwykłą osobówką nie wydawało nam się to rozsądne. Znaleźliśmy lokalne biuro (Lamanai River Tours – kontakt przez Facebook/Messenger/WhatsUp), które w cenie 125 BZD za dorosłego i 90 BZD za dziecko miało taką właśnie wycieczkę. Na łódce poza nami było jeszcze 7 Amerykanów i 2 dwoje Kanadyjczyków.
Wyruszamy o 9 rano z Orange Walk – po drodze zatrzymujemy się żeby zabrać część pasażerów przy tzw. toll bridge na drodze z Belize City.
Jest bardzo miło, przewodnik opowiada o okolicy, rzece, zwierzętach itp. Zwierzaków niestety mało – podobno poziom wody jest rekordowo wysoki jak na ten okres pory mokrej. Nie ma ani żółwi ani krokodyli, na które bardzo liczyliśmy. W pewnym momencie przewodnik pokazuje nam granatową chmurę i mówi – „Be prepared. We will be there in 10 minutes”. Na to nie dało się przygotować. Takiej ściany deszczu nie widziałam jeszcze nigdy. Nie trwało to długo, po jakiś 15-20 minutach wypłynęliśmy z najgorszej chmury ale i tak wszyscy byli przemoczeni. Jedyny plus był taki, że był to ciepły deszcz.
Widoczki z łódki były takie:
Jak dopłynęliśmy na miejsce już właściwie nie padało. Całą grupą poszliśmy zwiedzać stanowisko.
Na dwie piramidy dało się nawet wejść. Najpierw ta pierwsza:
I widok z góry:
Potem idziemy dalej.
Niestety w połowie zwiedzania znów zaczęło lać i takie przelotne opady towarzyszyły nam przez cały czas więc zdjęcia takie sobie.
Teraz ta druga, na którą też się wchodzi. Te maski to repliki. Oryginale są w muzeum bodajże w Belize City.
Po lunchu dostaliśmy jeszcze chwilę wolnego na zakup pamiątek. Dzieciaki ochoczo pobiegły eksplorować 2 czy 3 sklepiki, które były na miejscu. Wtedy rozpętała się burza, przy której ten deszcz w czasie rejsu był miłym kapuśniaczkiem .
Najgorsze przeczekaliśmy ale jak trochę się uspokoiło nasz przewodnik zdecydował, że trzeba wracać. Nie powiem, że podobał mi się ten pomysł ale w sumie chłop chyba miał rację – z mniejszą lub większą intensywnością lało do wieczora więc lepiej było wracać gdy było jeszcze jasno. 1.5h na łódce w czasie tropikalnej ulewy to doświadczenie, którego nigdy nie zapomnę. Mogę go jedynie porównać ze sztormem na Morzu Północnym na przełomie września i października. Różnica była tylko taka, że wtedy miałam porządny sztormiak, byłam młoda, piękna i bezdzietna więc postrzegałam to w kategoriach przygody dla twardych dziewczyn. Teraz zastanawiałam się czy nie skończymy wszyscy w paszczy krokodyla . Na szczęście się udało – przewodnik był tak miły, że podwiózł mnie i dzieciaki do przystani przy naszym hotelu. Tylko mąż razem z parą Kanadyjczyków popłynął do końca. Ktoś musiał odebrać samochód.
Resztę dnia spędziliśmy w hotelu susząc mokre ciuchy.