To będzie dzień jazdy. Co nie znaczy, że nie będzie ciekawie. Na pewno będzie mało zdjęć i dużo tekstu – jeśli ktoś preferuje obrazki – musi poczekać.
Wyjeżdżamy rano po śniadaniu, kierujemy się na południe w stronę Chetumal co oznacza, że musimy przejechać prawie cały Jukatan. Początkowo jedziemy bocznymi drogami przez jukatańską prowincję. Mijamy małe miasteczka, które wcale nie zachęcają do tego żeby się w nich zatrzymać.
Jedziemy wąskimi drogami przez dżunglę co z jednej strony jest fajne bo sycimy oczy wspaniałą zielenią, z drugiej strony jest bardzo klaustrofobiczne – po kilkudziesięciu kilometrach miałam wrażenie, że cały czas jedziemy w zielonym tunelu.
W końcu dojeżdżamy do drogi 307 czyli jednej z głównych tras Jukatanu łączącej Cancun na północy z Chetumal na południu. Tu łapie nas pierwsza na tym wyjeździe tropikalna ulewa (wszak jesteśmy w porze deszczowej) leje rzeczywiście tak, że świata nie widać. Zastanawiamy się czy gdzieś się nie zatrzymać i nie przeczekać ale na trasie trudno o bezpieczne miejsce na postój i w żółwim tempie posuwamy się do przodu. Ruch jest dość spory ale w miarę płynny (chociaż na zdjęciach tego nie widać akurat takie puste mi się zrobiły).
Nadchodzi pora żeby coś zjeść. Przydrożne bary absolutnie nie zachęcają do tego aby w nich jeść. Ostatecznie zjeżdżamy do miasteczka Bacalar gdzie przyjemnych knajpek różnej maści jest zatrzęsienie ale ponieważ pogoda barowa w każdej sporo ludzi.
Posileni jedziemy dalej. Na trasie ruch większy. Bardzo dużo ciężkich pojazdów wyjeżdża z budowy Tren Maya – sztandarowej ale też dość kontrowersyjnej inwestycji kolejowej, która w założeniu ma objeżdżać cały Jukatan (na razie dojeżdża chyba do Tulum). Utykamy w korku tam gdzie budowa krzyżuje się z drogą.
Wreszcie dojeżdżamy do Santa Elena - ostatnia miejscowość w Meksyku. Dalej w opinii większości już psy tyłkami szczekają i wiatr zawraca czyli Belize – nasz dzisiejszy cel podróży
.
Dużo naczytaliśmy się o przekraczaniu granicy. W teorii byliśmy dobrze przygotowani ale to trochę jak ze skomplikowaną planszówką. Człowiek czyta instrukcję, niby wszystko wie i rozumie ma nawet jakiś plan na wygraną ale jak otworzy planszę i wyciągnie pionki to okazuje się, że w praktyce reguły są jednak inne i o sukces jest trudniej
.
Pierwszy zaskok – wyjazd Meksyku – nikt się nami nie zainteresował gdzie i po co jedziemy oraz co wieziemy. Pomyśleliśmy „pięknie – jak u nas”. Przejeżdżamy rzekę, dojeżdżamy do punktu granicznego Belize i już przestało być tak pięknie. Podchodzi do nas jakiś miły człek i się pyta czy mamy pieczątkę wyjazdową z Mex. No oczywiście, że nie mamy bo nikt nie chciał nam jej dać. No to sorry ale musicie wrócić i poprosić. No to w tył zwrot i jedziemy, znajdujemy odpowiednią kanciapę po stronie meksykańskiej, ładnie prosimy i dostajemy pieczątki. Opłacamy też podatek wyjazdowy czyli jesteśmy biedniejsi o jakieś 400 pesos.
Wracam na stronę belizeńską. Parkujemy auto. Wchodzimy do budynku gdzie odbywa się kontrola paszportowa i celna. Tu jakiś miły człowiek zwraca nam uwagę, że chyba nie odkaziliśmy samochodu – WTF??? No jak się jedzie z Mex to na poboczu jest taka jakby myjnia – trzeba tam pojechać i odkazić auto (i zapłacić 100 pesos albo równowartość w USD lub dolarach belizeńskich). W teorii to nawet wiedziałam, że jest taki obowiązek ale skoro nikt wcześniej nie kazał nam tam zjechać to uznałam, że może to jednak nie jest obowiązkowe. Na szczęście odkaża się tylko auto a nie jego zawartość – zostaję z dzieciakami wypełnić formularze wjazdowe a mąż jedzie na dezynfekcję. Jak się później okazało to 100 pesos załatwia sprawę i odpowiedni papier, który sam z siebie ma cudowne moce oczyszczające
.
Kontrolę paszportową przechodzimy bez większych problemów. Potem należy udać się „na cło” co by zarejestrować wjazd wypożyczonym autem. W tym celu należy odbyć pielgrzymkę po 3 okienkach – w pierwszym oglądają papiery (zgoda wypożyczalni, prawo jazdy, potwierdzenie dezynfekcji) w drugim wbijają pieczątkę do paszportu kierowcy a w trzecim należy wnieść odpowiednią opłatę (chyba 30 BZD).
Po tym wszystkim można przekroczyć granicę ale to jeszcze nie koniec. Tuż za granicą jest specjalny punkt, w którym należy wykupić ubezpieczenie – i lepiej to zrobić
. Ostatecznie po jakiś 2h możemy ruszyć w dalszą drogę do hotelu, który jest kawałek za Orange Walk czyli około 1h jazdy od granicy. To co od razu rzuca nam się w oczy to to, że Belize wygląda na kraj sporo biedniejszy od Meksyku ale za to jakiś taki bardziej poukładany i czystszy. I takie fajne autobusy tam jeżdżą:
Dzisiejsze fotki robione głównie telefonem przez szybę samochodu więc jakość taka sobie ale bardziej chodziło mi o to żeby klimat oddać niż o wrażenia artystyczne.