Czas pożegnać się z Tulum i naszą wspaniałą willą z gatunku #mariantujestjakbyluksusowo . Ale to nic – kolejny nocleg też będzie w fajnym miejscu chociaż zupełnie innym.
Obieramy kierunek na Chichen Itza (tudzież Chicken Pizza jak twierdziły nasze dzieci
).
Po drodze zatrzymujemy się w Valladoid. Parkujemy za darmoszkę w jakiejś przecznicy od rynku. Miasteczko rzeczywiście ładne. Kolorowe domki wokół rynku robią robotę. Im dalej w las tym trochę bardziej obskurnie. Jest mega gorąco – pary starcza nam na odwiedzenie jednego kościoła (wstęp bezpłatny), spacer dookoła rynku i kawę/ciacho w jakiejś kawiarni. Po jakiejś godzinie pakujemy się do auta i jedziemy dalej.
Do Chicken Pizza dojeżdżamy ok 13. Najpierw atakujemy miejsce noclegowe – Hacienda Chichen Itza rezerwowane przez Booking. Niestety nasz pokój jeszcze nie jest gotowy. Ale dokonujemy meldunku, korzystamy z toalety, wypijamy „welcome drink” i decydujemy się pojechać do strefy archeologicznej. Jedziemy kilka minut. Wjeżdżamy na ostatni parking, płacimy chyba 300 pesos. Wcześniejsze parkingi są trochę tańsze ale nam najbardziej zależało na tym żeby zaparkować jak najbliżej wejścia.
Przebijamy się do kasy a właściwie dwóch kas – w jednej płaci się opłatę dla „local government” a w drugiej dla „federal government”. Federal z tego co pamiętam jest bardziej łaskawe bo za dzieci chyba nie płaciliśmy (albo co najmniej za jedno, a drugie za pół ceny). Kasy są jedna po drugiej. Jest do nich jedna kolejka – nie sposób się zgubić. W obu dało się zapłacić kartą. Co ciekawe te bilety są również sprawdzane przez dwie różne osoby – no niezły Meksyk
.
Chichen Itza to jedna z najsłynniejszych stref archeologicznych w Meksyku przyjeżdża tu bardzo dużo ludzi i to widać. Przemiał jest ogromny i to bardzo rzutuje na odbiór. Dodatkowo główna ścieżka (i nie tylko) obstawiona jest straganami, na których można nabyć wszelkie dobro z zakresu pamiątkarstwa. Szmelc, mydło, powidło a czasem nawet coś fajnego
.
Pierwsze kroki kierujemy oczywiście do głównej piramidy. Co tu dużo mówić robi wrażenie ale o zdjęcie bez ludzia trudno
Potem idziemy dalej:
I tu niestety nasza córka odpada. Brzuszek boli i ogólnie słabo – jakaś zemsta Majów ją dopadła. Sadzamy młodą na ławce w cieniu (ale blisko toalety), poimy i ustalamy dyżury – najpierw ja z młodym idę na boisko do majańskiej piłki, potem mąż.
Potem zamianka i w podobnej konfiguracji idziemy zwiedzać obserwatorium (a raczej to co z niego zostało).
Wszędzie oczywiście przeciskamy się wzdłuż straganów. Niestety moim zdaniem bardzo psują odbiór tego miejsca.
Jak już wszystko zobaczyliśmy kupujemy dzieciakom po glinianej czaszce jaguara co jak się odpowiednio dmuchnie wydaje bardzo fajny dźwięk. Dzieciaki postanowiły się potargować i wytargowały, że do tych czaszek to dostały jeszcze za free po małej piramidzie. Jaguar ma wybitnie ożywczą moc bo córka po paru dmuchnięciach od razu się ożywiła.
Jak wróciliśmy do hotelu nasz pokój był gotowy. Wyciągamy walizę, szybka zmiana ciuchów na stroje kąpielowe i skaczemy do basenu. To znaczy głównie syn skacze – my raczej obstawiamy leżaki, głównie ze względu na młodą, która dalej ma brzuszkowe kłopoty i na basen nawet nie spojrzy (a to znaczy, że jest naprawdę źle). W basenie moczymy się jakieś 2h.
Ok 18 idziemy na kolację. Nie mieliśmy specjalnego wyboru musieliśmy skorzystać z restauracji na terenie kompleksu. Tania nie była ale jedzenie i obsługa pierwsza klasa. Zjadłam tutaj najlepsze jedzenie na całym wyjeździe – jakąś wołowinę po majańsku czy coś takiego. Było absolutnie pyszne.
Po kolacji mały spacer po terenie ośrodka. Prawie pod nogami przebiegło nam kinkażu ale było tak szybkie, że nie zdążyliśmy cyknąć fotki.
Jak już dzieciarnia usnęła, poszliśmy sobie po margeritę do baru celem spożycia na ganeczku przed domkiem, w którym był nasz pokój. Było bardzo miło do czasu gdy na filarze spostrzegliśmy spacerującego skorpiona – to nie był zwierz, z którym chcielibyśmy wejść w bliższą interakcję. Zmykamy do pokoju i tam kończymy konsumpcję.
Rano śniadanie i ruszamy w dalszą drogę.