Przepraszam, ale wyszedł mi tekst ciągły - zdjęć nie będzie:cry:
Żółtodzióby jadą
Jak już wiecie, był to nasz pierwszy zagraniczny wyjazd z dziećmi, dlatego postanowiliśmy się do niego mocniej niż zwykle przygotować (chociaż zamiast 'mocniej" powinnam napisać "w ogóle" przygotować). Wiedzieliśmy już "kiedy" jedziemy, wiedzieliśmy już "gdzie" jedziemy - ale ile rzeczy jeszcze nie wiedzieliśmy !!!
I zaczęło się wertowanie forum (na którym mój ówczesny status to "gość"). I zaczęło się: jaka trasę wybrać
, jechać nocą czy za dnia
, jakie buty na plażę
, brać jedzenie, czy też nie - jeżeli nie brać, to na jakie kulinarne menu mamy liczyć
, czy ciepłe rzeczy są potrzebne
, i co w ogóle jest potrzebne...
Efekt był taki, że przed wyjazdem pozwalałam sobie na żart, że ja już nie muszę jechać do Cro, bo ja już z forum wszystko wiem i wszystko widziałam
Logistyka zapięta na przedostatni guzik i 2 sierpnia 2007 (czwartek) o godzinie 18.00 wyjechaliśmy z Poznania.
Plan na drogę był taki: jedziemy w nocy, coby nasze uśpione pociechy umożliwiły jazdę, nad ranem szukamy noclegu, mąż odsypia, a ja (teoretycznie wyspana) zajmuję się dziećmi i zwiedzam okolicę, w której się zatrzymamy. Natomiast wieczorem ma być powtórka z rozrywki, dzięki czemu raniutko będziemy w Chorwacji. Jednym słowem - plan nosił znamiona geniuszu
Życie niestety go zweryfikowało
.
Jedziemy... Koło 21-szej dzieciaki padły, przekraczamy w Świecku granicę z Niemcami. Jedziemy autostradą. Koło 24-tej coś mi się spać chce, ale zasnąć nie mogę. Na dodatek Majeczce akurat się spania odechciało i zaczyna dziewczyna robić potworną awanturę, żeby ją z pasów wyciągnąć, bo ona w środku nocy zamierza iść "da, da". Ponieważ protesty Mai były dość głośne, to Tymka obudziły. Jak go obudziły, to on też zaczął protestować , że go budzą. Żyć nie umierać
Tak więc mój mąż - chodząca oaza spokoju - mając na głowie dwójkę przekrzykujących się maluchów, a także śpiącą i podirytowaną żonę wybiera opcję "noclegową". Dlatego postanawiamy zjechać do pierwszego napotkanego motelu, i tak też się stało (a było to "gdzieś" na niemieckiej autostradzie). Rano ruszamy. Jedziemy ... mijamy Monachium.... Salzburg.... Karavanken. Maluchy wymuszają na nas częste przerwy w jeździe. Jesteśmy w Słowenii dopiero koło 18.00 i wszyscy mamy dość
. I znowu nastąpiło ogólne zmęczenie materiału. Na szczęście po przekroczeniu granicy austriacko - słoweńskiej z drogi zapraszały nas reklamy pobliskich pensjonatów. Zatrzymujemy się w jednym z nich.
Rano jedziemy dalej - Ljubljana... Koper.... granica - jesteśmy w końcu w tej Chorwacji
I wtedy - pierwszy raz - dumna i blada - do strażnika granicznego - powiedziałam "hvala"
Wjeżdżamy na autostradę... potem z niej zjeżdżamy.... bo docieramy do Poreča.
Nie pozostało nam nic innego, jak odnaleźć wskazany adres. A więc szukamy - nasze szukanie powinno być nieskomplikowane - przecież mamy ustrojstwo, które mówi, gdzie jechać. Ale ustrojstwo nie wiedziało, ono tylko główne drogi znało. Więc my po tych głównych drogach... Rund kilka zrobiliśmy, i dziś już nie pamiętam, jak to się stało, że w pewnym momencie mój małżonek stwierdził: "To tu".
Wnioski żółtodzioba:
1. Jadąc do Chorwacji, trzeba mieć inny plan na przejazd
Obiecuję, że następny odcinek będzie dłuższy i ze zdjęciami