Już od momentu powrotu z wakacji w Chorwacji w roku 2011 mieliśmy przekonanie, iż kolejne wakacje będą związane z Chorwacją, jej urokami i tym, czego nie udało nam się odkryć, poznać i dotknąć w czasie naszego pierwszego pobytu w tym kraju w roku 2011. Wydarzenia od końca wakacji w roku 2011 potoczyły się tak, iż coraz bardziej realne stawały się plany i zamysły spędzenia kolejnych wakacji we wspomnianym nadjardańskim kraju. Z czasem pytanie „czy jechać?” zaczęło się zmieniać w pytanie, „dokąd tym razem jechać i jaki region Chorwacji wybrać?”.
Po zeszłorocznym pobycie w Breli oraz czynionych wycieczkach po okolicy na kontynencie, a także po przejechaniu wysp Brać i wąskich, krętych uliczek wyspy Hvar pojawił się zamysł by wrócić w okolice Splitu, w którym rok temu spędziliśmy zaledwie kilka godzin przypłynąwszy do tegoż właśnie miasta promem z Hvaru. Dlatego też zaczęliśmy się rozglądać i zastanawiać, jakie miasteczko wybrać w tym roku za cel naszego wyjazdu. Wybór – choć nie łatwy – padł na Trogir.
Zaintrygowało nas nie tylko bliskie położenie od Splitu, w którym wiedzieliśmy, że bywać będziemy często, ale także określenie Trogiru mianem „małej Wenecji”. Chcieliśmy na własnej skórze przekonać się jak tam jest i czy w naszych oczach miasto to zasługuje na to określenie.
Wraz z wyborem miejsca docelowego zaczęło się planowanie trasy, a także zbieranie informacji o tym, co oprócz samego Trogiru oraz Splitu jest szczególnie warte zobaczenia, dotknięcia, skosztowania Nie należąc do osób, które wyjazd wakacyjny, a konkretnie trasę do ustalonego miejsca traktują jak wyścig mający za cel jak najszybsze dotarcie do mety z językiem na brodzie, a potem odsypianie tego przez dzień lub dwa tylko po to by na forach móc się pochwalić, w jakim to najkrótszym czasie udało się przejechać określoną trasę – podobnie jak rok temu – postanowiliśmy rozłożyć trasę do Chorwacji na etapy i tak ją zaplanować by nie dojechać tam jak najszybciej, ale by po drodze zobaczyć i zwiedzić jak najwięcej, a przede wszystkim by nie tylko pobyt na miejscu, ale sam początek urlopu, czyli wyjazd i droga do celu była w możliwie jak największym stopniu odpoczynkiem i relaksem.
Rok temu trasa do Breli zajęła nam w sumie trzy dni. Wyjechaliśmy jednego dnia dojechaliśmy w okolice Plitvic, tam mieliśmy dwa noclegi, a następnie dojechaliśmy spokojnie do celu w Breli.
W tym roku chcieliśmy postąpić podobnie tym bardziej, że czas nas nie naglił, a pragnienie zobaczenia po drodze czegoś nowego i przejechania trasy do Trogiru w sposób raczej rzadko spotykany było duże.
Na mapie, na której wbite szpilki wskazywały miejsca, które chcielibyśmy zobaczyć próbowaliśmy nakreślić trasę optymalną zawierającą jak najwięcej z nich, a jednoczenie trasę w miarę racjonalną, choć jak się później okazało nasze pojęcie „w miarę racjonalnej trasy” znacznie odbiegało od wąskiego i ograniczonego pojęcia osób (przyjaciół, a także osób na forach), którym to ta trasa była przez nas przedstawiana i opisywana. Po wielu przemyśleniach i korektach powstał plan trasy do Trogiru prowadzący ze Śląska przez Wrocław, Zgorzelec, Drezno, Norymbergę do Fuessen w Bawarii. Tam planowany był nocleg. Następnie z tego miasteczka wiodący przez pobliskie Neuschwanstein (zobaczenie znajdującego się tam disnejowskiego zameczku było od lat marzeniem i pragnieniem mojej ukochanej, a kto choć raz oglądał od początku do końca bajkę Disneya ten z pewnością kojarzy ten rysunek białego zameczku pokazywany zazwyczaj na końcu bajki lub filmu stworzonego przez ekipę Disneya), Garmisch Partenkirchen (wspaniałe, ogromne, gigantyczne skocznie narciarskie), alpejską Grossglocknerstrasse (jak sądzę opisu miejsce to nie wymaga), austriacki Innsbruck w stronę Zell am See. Według planu w Zell am See spędzić mieliśmy dwa dni by następnie przez alpejskie tunele dojechać słoweńskimi autostradami do celu w Trogirze. Wraz z ramowym zaplanowaniem tej trasy przedstawiliśmy ją na forach internetowych, chcąc zaintrygować nią inne osoby i być może poznać kogoś, kto tą trasę wraz z możliwymi jej modyfikacjami chciałby wraz z nami pokonać.
Po otrzymanych odpowiedziach doszliśmy do wniosku iż na forach przesiadują albo następcy Kubicy mający za cel jak najszybsze dotarcie do celu – choćby ze wspomnianym językiem na brodzie, albo osoby, którym w głowie się nie mieści by rozkładać trasę do Trogiru na kilka dni tylko po to by zobaczyć co więcej niż najbliższe okolice możliwie najkrótszej drogi do celu prowadzącej. Faktem jest że pojawiły się dwa lub trzy głosy które po zapoznaniu się z naszymi planami wypowiedziały się pozytywnie i dodawały otuchy, jednak one były w mniejszości… To nas jednak nie załamało gdyż wszystko dało się wytłumaczyć specyficzna mentalnością ludu zamieszkującego tereny miedzy Tatrami, a Bałtykiem oraz między Bugiem, a Odrą. O dziwo po przedstawieniu tego planu na jednym z niemieckich forów reakcja była KOPLETNIE inna i o WIELE BARDZIEJ pozytywna.
Wspomnę iż rok temu przedstawiając plan dojazdu do Breli rozłożonego na więcej niż jeden dzień reakcja była DOKŁADNIE taka sama. Cóż.. polnische Mentalität
Zaplanowana trasa wyglądała mniej więcej tak:
http://goo.gl/maps/67AY
Jako że rezerwacje apartmanu w Trogirze mielimy od 15 lipca wyjazd zaplanowany został na 12 lipca w godzinach porannych, tak by w godzinach popołudniowych dotrzeć na spokojnie do Fuessen leżącego u stóp disnejowskiego zamku Neuschwanstein.
Wyjechaliśmy ze Śląska z okolic Katowic 12 lipca skoro świt i ruszyliśmy w stronę granicy z Niemcami
W Zgorzelcu tradycyjne tankowanie pod korek i dalej w drogę
Przez Bautzen
W stronę Bawarii, Monachium Fuessen, tak jak to zaplanowaliśmy już pare tygodni temu.
Jadąc przez Bawarię dookoła autostrady rozlegały się pola uświadamiające nam skad się wzięło święto piwa czyli Oktoberfest
Po zjeździe autostrady w stronę Fussen mijaliśmy piękne mniejsze i większe miasteczka
[imghttp://i1.fmix.pl/fmi2944/9889f533002402bc501edb13[/img]
Z rezerwacjami noclegów w Fuessen oraz w Zell am See nie było większych problemów nawet mając na uwadze, iż w grę wchodziły krótkie pobyty, o które jak wiadomo w miejscowościach turystycznych jest raczej ciężko. Trasa do Fuessen mijała spokojnie, bezproblemowo na granicy w Zgorzelcu tradycyjne tankowanie pod korek i dalej przez Niemcy. Do celu w Fuessen dotarliśmy w godzinach popołudniowych, tak że był jeszcze czas na zwiedzenie miasteczka i ochłonięcie po tym widoku..
A jako ze to małe miasteczko to i takie widoki nie były rzadkością.
Poniżej pare fotek z naszej kwaterki Kwaterkę w której nocowaliśmy prowadziło bardzo miłe małżeństwo, dla których działalność polegająca na wynajmie pokoi była dodatkiem oprócz pracy zawodowej oraz pracy w rolnictwie. Gospodarze przyjęli nas bardzo gościnnie, wieczorem zaprosili do jadalni na kolację dla wszystkich gości, a rano czekało na nas śniadanko w formie szwedzkiego stołu. Warunki w kwaterce były bardzo dobre, wygląd pokoju, wszystko w drewnie zadbane, czyste, okolica piękna mimo iż dość nisko nad głowami zwisały chmury zwiastujące niezbyt ciekawą, jak się okazało finał tej pogody miał dopiero nadjeść
Po przespanej nocy dającej potrzebny odpoczynek i pożywieniu się wspomnianym śniadankiem ruszyliśmy w kierunku naszego kolejnego celu czyli disnejowskiego zamku Neuschwanstein oraz sąsiadującego z nim innego zameczku, na którego komnat zwiedzanie jednak się nie zdecydowaliśmy.
Widząc Neuschwanstein z okien naszego pokoiku
i mając go za cel nie było problemów z dotarciem do niego, tym bardziej że wszelkie trasy do niego prowadzące są bardzo dobrze opisane i oznakowane symbolami, które nawet Amerykanie są w stanie przy odrobinie wysiłku pojąć i zrozumieć.
U stóp zamku znajdują się parkingi z bardzo dużą liczbą miejsc, wiec większych problemów z zaparkowaniem auta nie było tym bardziej ze dotarliśmy tam dość wcześnie. W pobliżu parkingu znajduje się kilka sklepików z pamiątkami wszelakiej maści i wszelakiego rodzaju związanymi nie tylko z samym zamkiem Neuschwanstein ale i z pobliska okolicą, a także z landem Bawarii. W pobliżu parkingu znajduje się tez kasa w której to należy kupić bilety na zamek. Istnieje opcja kupienia wejściówek tylko na sam zamek Neuschwanstein lub też opcja zakupu wejściówki zarówno na Neuschwanstein jak i na ten żółtawy zamek sąsiadujący z samym celem naszej wyprawy. Ważna kwestią jest tutaj fakt iż bilety nabywa się na konkretna godzinę. Oznacza to iż przy zakupie biletu należy zadeklarować o której godzinie mamy zamiar rozpocząć zwiedzanie zamku z przewodnikiem. Na początku wydało nam się to trochę dziwne, ale w rezultacie okazało się wspaniałym rozwiązaniem sprawiającym, iż w trakcie zwiedzania nie miało się do czynienia z hordami turystów, którzy jak to pamiętam ze szkolnych czasów i klasowych wycieczek choćby na krakowski Wawel w ścisku i tłoku próbowali udawać, iż zwiedzanie Wawelu czy tez innego zabytku na ziemiach polskich w takich warunkach jest dla nich przyjemne i miłe
Po kupieniu wejściówek poszliśmy w górę w kierunku białego zamku. Dotarliśmy do miejsca, z którego za drobną opłatą odjeżdżały autobusy pod sam zamek. Według planu autobusy miały odjeżdżać co 20 minut. W praktyce było tak, że jak jeden odjechał chwile potem przyjeżdżał kolejny. Powód był prosty.. nawet o tak wczesnej porze turystów było tak wielu, iż nie było innej możliwości na to by osoby te w miarę płynnie dostawały się na górny parking przy zamku. W kolejce do autobusu mieliśmy przekrój przez niemal wszystkie narodowości ze szczególnym uwzględnieniem Chińczyków i coolturalnych yntelygentow z USA. Mając na uwadze, iż ku zamkowi droga wiodła długa zdecydowaliśmy się dojechać tam wspomnianym autobusem – była to słuszna decyzja. Jak się okazało droga od owego przystanku do zamku była nie tyle długa ile dość stroma, więc i pokonanie jej na pewno nie pozwoliło by nam dotrzeć na ustalona i wydrukowaną na bilecie godzinę. Po wyjściu z autobusu na górnym przystanku mieliśmy na tyle czasu do ustalonej godziny iż postanowiliśmy udać się na pobliski Marienbruecke. Jak się okazało była to kolejna słuszna decyzja…. Z jednej strony mostu widok może nie był nazbyt zachwycający…..
Za to widok z drugiej strony mostu….. myślę, że nie wymaga komentarza…..
Doszliśmy za znakami na dziedziniec zamkowy, który oprócz swego uroku okazał się być wielka „poczekalnią” dla ludzi, którzy oczekiwali chwili, aż na tablicy wyświetli się wydrukowany na bilecie numer by wraz z przewodnikiem oprowadzającym w języku określonym przy zakupie biletu można było zwiedzić piękne komnaty zamku Neuschwanstein.
Z racji tej, iż na zamku nie można było robić zdjęć poniżej kilka takich poczynionych w wielkiej konspiracji
My wybraliśmy przewodnika w języku angielskim z racji fachu mojej ukochanej, a mi było to w sumie obojętne w jakim języku oprowadza przewodnik. Trasa z przewodnikiem jest niedługa, za to bardzo ciekawa. Wiele można się dowiedzieć – jeżeli kogoś akurat interesują losy i żywot szalonego Ludwika. U wyjścia z zamku znajduje się kilka sklepików. Zwróciwszy uwagę na kilka cen doszliśmy do wniosku ze na zamku jest TANIEJ niż koło parkingu położonego u stóp wzgórza na którym posadowiono Neuschwanstein. Myślę że jest to ciekawa kwestia porównawszy ją z analogiczną sytuacją choćby na Wawelu. U wyjścia z zamku można już było zrobić zdjęcia w zamkowej kuchni oraz udało się zrobić kilka ujęć z okien zamkowych na wspomniany wcześniej Marienbruecke.
Tuż przy samym zamku znajduje się także kilak straganów z pamiątkami oraz platforma widokowa.
Jako że mieliśmy przed sobą jeszcze wiele dziesiątek kilometrów drogi do kolejnego celu ruszyliśmy kierując się na Innsbruck w stronę austriackiego Zell am See po drodze zatrzymując się by zrobić kilka ujęć niemieckim i austriackim Alpom w tym najwyższemu niemieckiemu szczytowi - Zugspitze utulonemu w gęstych chmurach.
Radio wskazywało w jakim regionie się znajdujemy no i jakiego radyjka właśnie słuchamy
Wielce pozytywne wrażenie zrobiły na nas austriackie miasta i miasteczka. Zadbane, czyste… porównując je z wieloma polskimi gospodarstwami mieliśmy wrażenie, że jesteśmy na innej planecie… a przecież wystarczy tak niewiele by zadbać o swoje otoczenie, by nie śmiecić i by nie robić ze swojej okolicy mitycznej stajni Augiasza. Jak się jednak okazuje mieszkając tu w PL nie trzeba robić dalekich spacerów by się przekonać, że wielu z mieszkańców kraju miedzy Tatrami, a Bałtykiem oraz Odrą, a Bugiem właśnie w takiej stajence woli mieszkać i chyba wielu z tych osób bezmyślne śmiecenie sprawia swego rodzaju prymitywną, dziką przyjemność. Jeżeli tak nie jest, to jak inaczej wytłumaczyć śmieci przy polskich drogach, szlakach turystycznych czy też traktach kolejowych… Nie.. tym razem chce wierzyć, że to nie jest wina wspomnianej wcześniej polnische Mentalität.
Do celu było już blisko.. z każdą chwilą coraz bliżej…
A co najważniejsze pogoda była coraz bardziej pozytywna.. Jak się okazało dwa dni później były to tylko pozory
Do Zell am See dotarliśmy w godzinach wczesno wieczornych. Nie mieliśmy już jednak sił na podbój miasta i jego zwiedzanie. Wybraliśmy się tylko na krótki spacer w stronę jeziorka
i „grzecznie” (no prawie) poszliśmy spać gdyż kolejny dzień zapowiadał się bardzo ciekawie. Następnego dnia w Zell am See organizowany był Stadtfest, na którym nie mogło nas zabraknąć
Ranek w Zell am See przywitał nas ciepły i bardzo słoneczny. Po śniadaniu zebraliśmy się i ruszyliśmy wzdłuż brzegu jeziora w stronę centrum miasta, gdzie to miał się odbyć wspomniany festyn. Godzina jeszcze była młoda i nic szczególnego w centrum się nie działo oprócz popisów na Drahenboot’ach, dlatego też postanowiliśmy pozwiedzać miasteczko i zobaczyć, co ma do zaoferowania turystom.
Dla mojej ukochanej sama obecność w alpejskim miasteczku była wielkim przeżyciem wiec całe godziny spędzaliśmy w sklepach z regionalnymi wyrobami i pamiątkami na przebieraniu wybieraniu takich, które w możliwie najpełniejszy sposób oddadzą i przypomną klimat tego miasteczka, klimat „alpejskiej wioski”.
Po festynie wróciliśmy do naszej kwaterki. Następnego dnia czekała nas długo droga do Trogiru i jej najciekawszy odcinek – Großglockner Hochalpenstraße
Ciąg dalszy nastąpi.. .