Cisa (Tisza) Węgry -41 urodziny Suki czyli; węgierska rzeka z niedźwiedziem w tle
termin- 16-19.04.2010
uczestnicy ; Suka , El Camandante , Skarpeta , Puchacz , Marcin , Haku , Misiek
Transport: 2 auta i 2 pontony
Alkohol dominujący: Żołądkowa w różnych odmianach + raczej Żywiec.
dojazd 1235 km - TAM : Jastrzębie- Ustroń- Leszna Triniec Żylina i cholera wie gdzie jeszcze....
POWRÓT- Tokaj- Miszkolc-Koszyce- Poprad -Żylina - Cadca i w domciu.
Trasa przepływu ok 65 km.
Mam nieodparte wrażenie że niżej opisany spływ odcisnął na organizatorze (SUCE) bolesne piętno. Sama koncepcja kierunku węgierskiego zapadła na 1 dzień przed tym wydarzeniem . Zmiana kierunku podyktowana była mało optymistycznymi wieściami dotyczącymi pogody. Okolicom Czarnej Hańczy w feralny weekend groziły przymrozki oraz deszcze.
Dobrze się stało, bo na kierunek północny raczej bym się nie zdecydował .
Skład Ekipy również się zmieniał oraz koncepcja na transport.
Ale udaje się zebrać 7 osobową ekipę i ruszamy . Wyjazd planujemy na 20.00 ale załadunek oraz gapiostwo przeciąga się i z Jastrzębia startujemy około godziny 21.00.
jedziemy do Lesznej po drugą część ekipy. Mocno dźwigamy kolegom ciśnienie bo dochodzą nas wieści że panowie piją już 3 kawę (jakoś ta kawa mi nie pasuje)
Dobijamy zbiornik z LPG i docieramy do Lesznej . Ostatnie fajeczki na Polskiej ziemi i w drogę.
Z premedytacją omijamy płatne autostrady czym prowokujemy Hołka z nawigacji do głupich podpowiedzi. Raz za razem podejmujemy nieracjonalne (eufemizm) decyzje drogowe.
Nawigacja za Żyliną i chyba przed Rużemborokiem wypuszcza nas na dziwne tereny. Tam Suka korzysta z toalety wywołując z krzaków zwierza. Jadąc tymi peryferiami ukazuje nam się wspomniany zwierz. Po krótkiej naradzie zoologicznej wszyscy zgodnie w zwierzu widzą niedźwiedzia. Nadmienię że na tym etapie eskapady wszyscy byli trzeźwi , z aktualnymi badaniami psycho-fizycznymi , nie używali środków które z racji statusu prawnego należą do grupy środków nielegalnych, silnie oddziaływujących na psychikę. O mały włos niedźwiedź nie został uwieczniony na kamerze. Biegł przed nami jakieś 30-50 metrów po czym zanikł w krzakach. Oświetlony samochodowym reflektorem nie budził wątpliwości co do prawidłowego rozpoznania gatunku stworzenia. Nasz niedźwiedź miał mocno zbudowane kończyny i około 70-80 cm. w kłębie.
Pomierzyliśmy po tym jak przestaliśmy rzucać kamieniami i niedźwiedź nie wykazywał oznak życia ......a taki czarny humor.
Po zajściu, umawiamy się wszyscy, żeby podkreślić doniosłość zdarzenia używamy w relacjach pisanych i ustnych tylko nazwy niedźwiedź- nie: miś , misiaczek , niedźwiadek ale NIEDŹWIEDŹ!
Po incydencie z niedźwiedziem ruszamy w trasę. Przebijamy się przez góry i suniemy na południe.
Trudy podróży umilają nam postoje-jeden dłuższy , blisko granicy słowacko węgierskiej.
Cały ten odcinek trasy jest ze zwierzęcym akcentem w tle , tytułowy niedźwiedź , lisy , sarny kuropatwy czy też bażanty , czyste Jumanji.
Niektórym udało się króciutko zdrzemnąć. Jedziemy i zaczyna świtać. Zbliżamy się do celu Most na rzece Cisa w okolicy miejscowości Cigand a precyzyjniej -uwaga - Tiszkanyar. Docieramy , parkujemy i udajemy się na rekonesans. Rzeka jest szeroka ale dosyć wartka. Jest wietrznie ale stosunkowo ciepło- około. 8 C o 7 rano.
Na moście decydujemy się, że zwodujemy łódki po drugiej stronie. Wywalamy graty i dzielimy się na 2 ekipy 3 osoby jadą zawieź samochód do Tokaja- reszta bierze udział w przygotowaniu spływu. Drogę do celu naszej wyprawy wybieramy najkrótszą i to jest nasz błąd bo droga jest podła nawet jak na nasze polskie warunki. Mając poustawiane auta wracamy na miejsce. Pytamy okolicznych ludzi o zgodę na pozostawieniu samochodu i zaczyna się węgierski dramat KOMUNIKACJA- angielskim nikt z zagadywanych się nie posługuje a lokalny to jakiś kosmiczny, marsjański dialekt z nadużywaniem głoski
Otrzymując mało precyzyjną zgodę na pozostawienie pontonu wodujemy i ruszamy z dosyć bystrym, jak na taką rzekę nurtem. Jest nieco pochmurno i wietrznie ale powoli się przejaśnia. Pogoda z każdą godziną się poprawia.
Nikt nie śpi bo wszystkim jakoś udało się zmrużyć oczy podczas jazdy. Szybko łączymy pontony i większość czasu dryfujemy z dosyć dobrą prędkością około 5-6 km na godzinę. Staramy się trzymać środka gdzie nurt jest mocniejszy ale często nas znosi w stronę brzegu. Po około 3 godzinach przybijamy do dosyć stromego brzegu na śniadanie. Gliniasty , stromy brzeg rzeki utrudnia nam wejście ale dajemy radę . Gotujemy wodę i wciągamy gorące kubki i ziemniaki puree. Posileni ruszamy dalej. Brzeg rzeki porastają krzewy i wysokie drzewa , teren jest nizinny , od czasu do czasu wpływamy w lesiste tereny. Tak szeroka rzeka nie meandruje , rzadko kąty zakrętów rzeki mają powyżej70 stopni. Powoli zbliża się wczesny wieczór. Szukamy miejsca na biwak. Mamy dosyć czasu żeby pogrymasić. W końcu natrafiamy na brzeg który jest bezspornie najlepszym miejscem na nocleg. Ukazuje nam się długi ok 30-40metrów i szeroki jakieś 8-10 metrów łach piasku a 3-4 metry powyżej, polana otoczona laskiem.
Przybijamy i rozpoczynamy rozbijać biwak. Jeden ponton udaje się na drugi brzeg w celu zrobienia rekonesansu. Zaczynamy od ogniska i degustacji różnych wariantów żołądkowej. Hitem jest miętowa, chyba najszybciej wypita. Drzewa na opał nie brakuje a jego dostarczeniem zajmuje się Haku- debiutant spływowy. Na piasku można ściągnąć buty i skarpety dając odpocząć stopom.
Siedzimy długo , gawożąc , śmiejąc się , wspominając stare spływy.
Rozpoczyna się niezbyt zimna noc. Gdzieniegdzie z namiotów dobywa się chrapanie. Zasypiamy.
Budzi nas ptasi harmider oraz Suka , który filmuje przebudzających się uczestników spływu.
Czas wstawać jest ok.9.00. Jedni doprowadzają się do porządku a inni są już po porannym śniadaniu.
Powoli pakujemy manele i ruszamy w dalszą trasę , przeświadczeni że takiego miejsca na biwak już mieć nie będziemy. Wypoczęci kontynuujemy trasę , delektując się madziarskim krajobrazem.
Irytują jedynie straszne ilości różnistych butelek, które walają się po brzegach a czasami płyną razem z nami. Mijamy wędkarzy.
Jest południe i postanawiamy zahaczyć o węgierską wioskę. Zatrzymujemy się przy przeprawie promowej we wsi Tiszabercel. Poszukujemy sklepu gdzie uzupełnimy papierosy dla Skarpety a sami napijemy się lokalnego piwa. Niestety wszystko zamknięte. Jesteśmy około południa i sklepy otwierają około 14.00. Zatrzymujemy się obok przystani dla wędkarzy i tam konsumujemy węgierskiego browca- nie powalił nas z nóg,ani dosłownie ani w przenośni. Dominującym piwem był Żywiec więc ciężko się czym innym wprowadzić nas w zachwyt.
Jest coraz cieplej , głowy musimy chronić przed palącym delikatnie słoneczkiem .
Dołączamy do pilnującego pontony Comendanta i płyniemy dalej .
Wiosek przy rzece jest więcej. Po paru kilometrach zatrzymujemy się znów i podzieliwszy się na dwie grupy szukamy sklepu. Skarpeta dostaje upragnione papierosy. Spotykamy Polaków na przeprawie których nawigacja zapędziła w ten węgierski bezkres , jadą do Bułgarii. Zamieniamy parę słów i wracamy na pontony . Resztę popołudnia spędzamy na łódkach szukając kolejnego miejsca na nocleg. Przy brzegach widzimy mechanizmy służące w myśl polskiego prawa do rybiego kłusownictwa , ona 5-10 metrowa linka a na niej umocowane przy górnej płetwie 10-15 cm rybki służące jako żywa przynęta na rybę pokaźnych rozmiarów. Sprawdzamy czy już się nie złowiły większe okazy ale chyba w nocy mają się odbyć łowy zasadnicze.
Jest już coraz szarzej i dobijamy do brzegu gdzi mamy zamiar się zatrzymać . Niestety nie jest już to tak atrakcyjne miejsce jak poprzedniej nocy ale mamy mniej czasu i nie grymasimy . Musimy dalej wciągnąć pontony i 3 namioty rozbijamy na Podgrodziu Suka i Puchacz staranniej wybierają miejsce i sytuują się na wale przeciwpowodziowym. Noc jest spokojna i stosunkowo ciepła . Niestety rano budzi nas mało przyjemna pogoda . Wkrótce zaczyna popadywać . Szybko jemy śniadanie i zwijamy majdan . Ruszamy . Już pada . Mamy jakieś 5-6 km do Tokaja. Zaczynamy pierwszy raz wiosłować. Jestem przemoczony. Szczęśliwie dopływamy do miejsca gdzie pozostawiony jest drugi samochód. Zaczynamy procedurę zakończenia spływu . Część jedzie po auta , na szczęście ja jestem w tej grupie szczęściarzy bo dalej pada a ja włączam sobie ogrzewanie na max i się suszę.
Wracamy autami , ładujemy pakunki i wybieramy się coś zjeść. Węgrzy polecają nam restaurację . Wybieramy węgierski gulasz a wegetarianie czechosłowacki klasyk: smażony ser , tatarska omaćka i hranolki. Opuszczamy Tokaj i ruszamy na północ do Polski. Wybieramy wariant autostradowy , ostatnie tankowanie lpg w celu pozbycia się trudno przeliczalnych forintów i kontynuujemy trasę. Mijamy świetnie oświetlony Spiski Hrad. Część ekipy śpi. Trasa autostradą nieco usypia ale jesteśmy zbudowani przebytymi kilometrami. Spotykamy się na jednej ostatnicgh stacji benzynowych na Słowacji i się żegnamy . Autu Comendanta będzie odbijało na Triniec a my na Cieszyn. O jakieś 1.00 docieramy do Jastrzebia .Ja jeszcze do Wodzisławia i o 2.00 jestem w domu. Żona już śpi ale zostawia mi kanapki w lodówce ,niestety bez jajka.
KONIEC