NASZE POSZUKIWANIA
W Chorwacji byliśmy dwa razy, ale nie będę pisał szczegółowo dzień po dniu co robiliśmy, bo czasem było najzwyczajniej nicnierobienie. No, niezupełnie: plaża, nurkowanie, spacer zawsze ze dwa kilometry tam i z powrotem, bo choć zawsze mieszkaliśmy blisko brzegu woleliśmy trochę pochodzić na inne części plaży. No więc, nie odwlekając zbyt początku, zaczynamy.
Wracamy do dwutygodniowego wyjazdu w 2007 roku i miesięcznego w 2008 i spróbujmy zmiksować, a nikt nie zauważy gdzie są szwy.
W zasadzie można powiedzieć, że zainspirowali mnie znajomi, a przede wszystkim wypowiedzi na forum. Z drugiej strony nie można zapominać, że rodzina mojej żony pochodzi z okolic Banialuki (pisownia oryginalna). To potomkowie polskich (galicyjskich) emigrantów z początku XIX wieku, po II wojnie raczej musieli niż chcieli opuścić serbskie tereny Jugosławii. Zostać mogły tylko osoby na posadzie rządowej (jak to się kiedyś mówiło), czyli lekarze, pielęgniarki, nauczyciele, urzędnicy itp.
Pozostali w bydlęcych wagonach jechali z Derventy koło Prnjavora na Ziemie Zachodnie, a konkretniej w okolice Bolesławca. Do dziś niektórzy starsi używają nazw wiosek od nazwy dawniejszego miejsca zamieszkania ich mieszkańców: np. "martyniacy" co to mieszkali w Martinatz. Razem wyjechało ok. 15 tysięcy ludzi, którzy choć w domu uczyli się polskiego, to przebywając wśród serbskich tubylców lepiej posługiwali się serbskim. Teściowie, kiedy ich dzieci były małe, a chcieli porozmawiać, tak żeby one nie rozumiały - przechodzili na serbski właśnie. Trzeba pamiętać, że te przesiedlenia odbywały się jak u Pawlaka i Kargula: jechały całe wsie, więc wszyscy mówili tak samo.
Ciekawe, że mimo takiego zakorzenienie na Bałkanach Polacy ci nie mieli jakiegoś "zewu krwi" i nie ciągnęło ich z powrotem, chyba że na handel do Jugosławii. Paszporty dostawali łatwiej i chętnie to wykorzystywali. Swego czasu Bolesławiec szczycił się tym, że ma najwięcej depozytów dolarowych po Warszawie.
Kontakty pielęgnują jednak do dziś. Do dziś mieszka także najbliższy przedwojenny sąsiad teściowej, a jej ojciec walczył w oddziałach Tity. Nie było więc sposobu by minąć te miejsca.
Jedziemy zwykle przez Czechy (Boboszów), Austrię (Wiedeń, Graz), Słowenię (Ptuj) i Zagrzeb, Bosanska Gradiška i Banja Lukę.
Czasem trzeba się poprzeciągać, a już w Słowenii słońce aż zachęca by wyjść z auta.
Wyjazd około 5 rano w sobotę powoduje, że przejazd jest szybki i zanim się dobrze zmęczę już jesteśmy na miejscu.
Wjazd do Bośni i Hercegowiny uświadamia nam, że nie było tu wesoło także podczas ostatniej wojny. Ten przykład jest raczej łagodny. Swoją drogą przypomniałem sobie jak teściowa opowiadała, że za jej czasów walki były takie, że Sawa (obecnie graniczna rzeka) była aż czerwona od krwi. Dla 12 letniej wtedy dziewczynki przeżycia te były traumatyczne. Tak o tym nie mówi, ale pamiętam jak bardzo się denerwowała, kiedy słuchała relacji z ostatnich walk.
Ktoś z ich rodziny zginął też wtedy. Cofnę się jeszcze z relacją, bo świadkowie muszą mieć więcej racji niż pismaki. W rejonie Banja Luki w czasie wojny przemieszczali się Ustasze, Czetnicy i partyzanci Tity. W bałkańskich górach nie mogli sobie dać rady ani Niemcy ani Amerykanie czy Rosjanie, więc alianci pozwolili Ticie walczyć o wyzwolenie tych terenów.
Wielu ochotników wstępowało do partyzantki, bo Niemcy np. zabili im całą rodzinę, czasem nawet na oczach dzieci. Albo też Czetnicy, którzy zabijali bez sensu i potrzeby, bo byli inni. Palili Polakom domy, a dom teściowej (raczej jej matki) ostał się tylko dlatego, że jej ojciec był znanym artystą-rzemieślnikiem, który umiał wyleczyć konia czy krowę, wystrugać kołowrotek i wyrzeźbić jakiś mebel. Więc kiedy była potrzeba serbscy sąsiedzi bronili dziadka żony, mówiąc że to ich "majstor" i żeby nie robili mu krzywdy. Zrobił też dla wsi coś w rodzaju kręgli (kuglana), tyle że zamiast po bieżniach kule poruszały się podwieszone na linkach na jakimś drzewie. Cała wieś schodziła się na taką rozrywkę: jednakowo Polacy i Serbowie. Inną rozrywkową zabawą było obserwowanie wiatraka, który pod wpływem wiatru poruszał dwoma figurkami drwali piłującymi drewno piłą typu "moja-twoja".
A jednak w 1946 i 47 roku kiedy Polacy wyjeżdżali Serbowie podpalali ich domy by widzieli i wiedzieli, że nie mają do czego wracać. Nie udało się! Wróciliśmy 60 lat później. A raczej pojechaliśmy pierwszy raz w całkiem nieznane tereny. Jedyne zabezpieczenie noclegowe zrobiliśmy w Banja Luce, rezerwując motel Nana. http://www.motelnana.net . Cena do zaakceptowania, standard wart ceny, śniadania niestety bałkańskie czyli lekkie, ale na jedną czy dwie noce nie ma problema. Zaletą jest też położenie przy dwupasmówce przed miastem, więc odpada nerwowe szukanie.
Jest jeszcze wcześnie więc jedziemy do miasta. Pierwsze serbskie lody (od tej pory Zosia musi próbować lody, gdziekolwiek pojedziemy; zresztą nie takie rewelacyjne jak to cromaniacy bezkrytycznie chwalą).
Jest też czas na pierwsze piwo. I posiłek. Wracamy i zmęczeni zasypiamy natychmiast.
Jutro jedziemy dalej...